"Piąty album Shellac” wydaje się najwłaściwszym sposobem zaanonsowania Dude Incredible. Bo czy album prezentujący utwory tworzone przez lata, niektóre sięgające wręcz poprzedniej płyty i ogrywane na koncertach co najmniej od 2010 roku, jest „nowy”? Wątpię. Tym bardziej nie jest to żaden „powrót”, bo Shellac nigdzie przecież nie odchodził i premiera płyty nie zmieni trybu działania grupy – maksymalnie kilkunastu koncertów rocznie, braku regularnej obecności medialnej, robienia pojedynczych utworów gdzieś pomiędzy innymi zajęciami. Ostatecznie, niezmienność muzycznej i zawodowej filozofii Shellaca sprawia, że ten album równie dobrze mógłby wyjść w 2014, jak i w 2004 lub 2024 roku – to ucieleśnienie muzyki rockowej serwowane przez antytezę zespołu z przemysłu rockowego, który przez lata nie dołożył do swojego sprzętu nawet jednego nowego efektu gitarowego.
Jasne, nie ma na Dude Incredible takiej intensywności co na pierwszych trzech płytach Shellaca czy albumach Big Black, ale czy jest sens oczekiwać od 50-latków podobnej energii jak od 20-latków czy 30-latków? Choć zdarzają się momenty frywolne, zwłaszcza „You Came in Me” (funkcjonujące tu jak „Squirrel Song” onegdaj), sednem są bardziej refleksyjne utwory, jak „Riding Bikes”, „Dude Incredible” czy trzy kawałki z różnymi słowami pochodzącymi od „surveyor” w tytule. Utwory otwierające przestrzeń do budowania napięcia czy wręcz improwizowania słowem, jak kiedyś w „End of Radio” albo (wydanym tylko na singlu) „Wingwalker”, który zresztą był przez ostatnie kilka lat częstym i ważnym punktem koncertowych setlist. Albini to taki no-nonsense guy w stylu amerykańskim, który nie chwyta się idei, ale jest bardzo spostrzegawczy w kwestii stosunków międzyludzkich, więc te jego opowieści bądź tyrady są świetną rekompensatą za relatywnie mniejszą liczbę porażających riffów – choć i tych nie zabrakło. To najkrótszy album w katalogu grupy, co też moim zdaniem odzwierciedla luźny już stosunek do pisania nowej muzyki. Z drugiej strony, dzięki temu płyta przynosi cios za ciosem, bez dłużyzn, która zdarzały się przecież na (najdłuższej dotychczas) Excellent Italian Greyhound.
Ogrywanie tego materiału przypadło na okres, kiedy Shellac stał się swoistym house-band ATP – ich coroczne koncerty na Primaverze i (nie aż tak regularne, lecz częste) występy na jesiennych festiwalach w Anglii stały się swoistym rytuałem, gwarantem mocnych doznań, wręcz sposobem spłukania z siebie wszelkiego syfu serwowanego przez muzyczno-festiwalowy rynek wraz z rozdymaniem w ostatnich latach terminu „indie” do niewyobrażalnych rozmiarów. Słuchając „nowego Shellaca” nie dowiaduję się więc nic nowego – utwory znam z koncertów, pamiętam refreny, przypominam sobie gesty, przymykając oczy prawie widzę ten cholerny ośrodek w Camber Sands, gdzie zaczęło i skończyło się ATP. Ale czy na metapoziomie, zapominając o konkretnych utworach, ktokolwiek ma się dowiedzieć tutaj czegoś nowego? Czy to nie jest po prostu kolejna celebracja minimalistycznego brzmienia, skupienia na sednie gitarowo-basowo-perkusyjnego formatu i twardego stąpania po ziemi, które sprawia, że lamentujący na swój trudny los Robert Brylewski wydałby się Albiniemu i spółce śmieszny? W tej muzyce nie ma złudzeń, że jest ona czymś więcej niż dopracowaną interakcją trzech gości, których interesuje po prostu granie w swoim stylu. I to jest w niej naprawdę fajne. I nikt inny tak tego minimalistycznego noise-rocka nie zagra.
[Piotr Lewandowski]