polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Nine Inch Nails Hesitation Marks

Nine Inch Nails
Hesitation Marks

Jak na stałego bywalca tras Nine Inch Nails przystało, bardzo ucieszyłem się na wieść o kolejnej, trzeciej już reaktywacji legendarnego zespołu. Niekonsekwencja w działaniu to rzadkość w postępowaniu Trenta Reznora, ale w tym wymiarze owa mogła mieć przecież tylko pozytywne efekty, zwłaszcza w obliczu blamażu, jakim był debiut How to Destroy Angels.

Hesitation Marks otwiera delikatne intro oraz dynamiczne, wypełnione po brzegi elektroniką, utwory. W tym przypadku są to niezłe „Copy of A” oraz „Came Back Haunted”. Dobrze dobrane wokale także w następującym po nich „Find My Way” powodują, że wstęp układa się w logiczną całość. Nie ma specjalnej niespodzianki, ale nie jest też najgorzej, zwłaszcza w perspektywie największej traumy z dotychczasowych wydawnictw czyli Year Zero. Jasne, u fanów twórczości NIN z lat 1989–1999 zawsze pojawi się nutka tęsknoty za odrobiną „muzycznej destrukcji”, ale Mr Self Dustruct postanowił systematycznie podążać w innym, wcześniej wyznaczonym, dobrze już znanym kierunku i trzeba to zaakceptować.

Niestety. Jak się okazuje w dalszej części płyty jest to droga artystycznej samo destrukcji i kompromitacji. Książę ciemności ujrzał bowiem światłość rodem z marnej dyskoteki i od piątego „All Time Low” słuchacze wraz z nim mogą podśpiewywać kpiąco „Hey! Everything is not okay!”. Banalne: dance’owy „Disappointed”, landrynkowy „Everything” (ma potencjał by zagościć w jakiejś miałkiej reklamie samochodu), najbardziej popowy w całej biografii NIN „Satellite”, a potem jest już tylko zatracenie i jego konsekwencja. Każda następna pozycja to kolejny pretendent do najgorszego utworu w historii grupy. Płytę wypełnia mizerna laptopowa elektronika pozbawiona klimatu („Running”). Trudno doświadczyć tutaj jakichkolwiek zwrotów akcji, choćby w postaci gitarowego urozmaicenia, które w tej części wydawnictwa pojawia się i to w ledwo wyczuwalnej dawce tylko w „Various Methods of Escape”. Zamiast tego dominuje quasi-klubowa, trywialna stylistyka („I Would For You”), mająca na celu zmuszenie do kiwania biodrami czy w dłuższej perspektywie do cherlawego tańca („In Two”). Do tego zbyt delikatne, przesłodzone, dyskotekowe wokale („While I'm Still Here”). Industrialny pop brzmi fatalnie.

Po ostatnich wyczynach Billy’ego Corgana i jego podrabianych dyń można było odnieść wrażenie, że z ekipy „Starfuckers Inc.” już nikt niżej nie upadnie. Nic bardziej mylnego. Hesitation Marks to bezwzględny kandydat do tytułu kuriozum i to nie tylko 2013 roku.

 

[Dariusz Rybus]