polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
HOW TO DESTROY THE ANGELS Welcome Oblivion

HOW TO DESTROY THE ANGELS
Welcome Oblivion

W ostatnich kilku latach Trent Reznor zaskakiwał kompozycyjną wszechstronnością oraz pomysłowością. Muzyka filmowa, muzyka do gier komputerowych, kolejne produkcje Nine Inch Nails czy w końcu niesamowite występy na żywo. Wszystko co związane z magicznymi inicjałami T.R. przyciągało uwagę i prędzej czy później zachwycało. Tak było dotychczas.

Przy realizacji najnowszego projektu mózg NIN podjął największe wyzwanie i niestety w mojej opinii, po raz pierwszy w swojej bogatej karierze się nie obronił. 

Debiut How To Destroy The Angels wypełniają laptopowe, pozbawione jakiegokolwiek konceptu, bardzo ubogie dźwięki, które od samego początku męczą, przywołując skojarzenia z najgorszą, po powrocie Najnów z 2005 roku, płytą Year Zero. Doskwiera brak jakiejkolwiek innowacyjności. Zaprezentowane tutaj utwory sprawiają wrażenie odrzutów z sesji nagraniowych wspomnianej już powyżej legendy industrialu. W całej lawinie niedociągnięć najbardziej odczuwa się absencję wyrazistego basu, a co w związku z tym i energii. Zamiast tego, spowolnione tempo już i tak dość beznadziejnie brzmiącego automatu perkusyjnego, uzupełniają jeszcze bardziej usypiające, w większości bezbarwne i jałowe wokale, zarówno męskie, ale przede wszystkim te żeńskie. Barwa głosu i maniera śpiewu Mariqueen Maandig pasują bowiem, co najwyżej, do rozrywkowego świata pop, aniżeli do post industrialnej, eksperymentalnej elektroniki. Przeraża zwłaszcza kuriozalne „Ice Age”, miałkie „On the Wing”, kiczowate „How Long?”. Całość jest wręcz nudna. A pozytywy? Naprawdę trudno jest się ich doszukać. Na pewno chwilami daje się odczuć charakterystyczny już „reznorowski” klimat oraz tajemniczość („Keep it Together”). Występują, ale niestety krótkimi momentami niezłe psychodeliczne, drugoplanowe podkłady oraz wejściówki (w najlepszym na płycie „And the Sky Began to Scream”). Jak dla mnie, a chodzi o jedną z największych muzycznych osobistości ostatnich dwudziestu pięciu lat to zdecydowanie za mało - zwłaszcza jak na ponad 60-minutowy longplay. 

Pewną rekompensatą, szczególnie dla tych, którzy postanowili się pomęczyć z wydawnictwem Welcome Oblivion będzie najświeższa, potwierdzona informacja, że zamiast promocji tworu pod tytułem How To Destroy The Angels późnym latem otrzymamy europejską trasę skrojonego w zupełnie nowym składzie Nine Inch Nails. Można odetchnąć z ulgą.

[Dariusz Rybus]