polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
The Band of Endless Noise Andrzej Widota - wywiad

The Band of Endless Noise
Andrzej Widota - wywiad

Doszukiwanie się inspiracji w muzyce The Band Of Endless Noise jest zabawą tyle ciekawą, co niekoniecznie owocującą trafnymi skojarzeniami. W recenzji ich ostatniej płyty pisałem o krautrocku, noise, muzyce elektroakustycznej i elektronice, podczas gdy wokalista zespołu w dniu naszej rozmowy słuchał m. in. Accumulation: None Smog, składanki Shirley Collins i Tuned Piano La Monte Younga. Zainteresowania pozostałych członków grupy są równie rozległe, a muzyka jaką sami tworzą jest wolna od bezpośrednich skojarzeń. Zdecydowanie jest to formacja, której styl jest unikalny, oryginalny i niepodrabialny. W przededniu dwóch koncertów BOEN w woj. śląskim, zapraszam do lektury rozmowy z odpowiedzialnym również za elektronikę, ogólną koncepcję i produkcję The Blue Nun – Andrzejem Widotą

The Band Of Endless Noise pochodzi z Raciborza – w pewnym sensie jest to terra incognita dla publiczności spoza Górnego Śląska. Wiem, że Katarzyna Gierszewska śpiewa w TrzyDwa%UHT, a perkusista zabrzańskiego Fly Horse, gdy jeszcze mieszkał w Raciborzu, występował w Titty Twister. Ty z kolei z gitarzystą Adamem Sanockim przed BOEN tworzyłeś pod szyldem Military Fly. Jak wygląda dzisiaj, a jak wyglądała kiedyś scena muzyczna Raciborza? - pytam o zespoły, kluby muzyczne, organizatorów i promotorów.

Jeśli spojrzeć na instytucje państwowe, klimat dla tworzenia sztuki w tym mieście nie jest szczególnie korzystny. Przedstawiciele środowisk twórczych mogli nie tak dawno usłyszeć od władz, że dobrze, że są, ale co takiego by się stało, gdyby ich nie było? Taki stan rzeczy powoduje, że niektórym przestaje się chcieć – zniknął na przykład bardzo ciekawy festiwal sztuki Ciało.Duch.Miasto. Mimo to miasto nie stało się kulturalną pustynią. Jest niezły teatr eksperymentalny i całe mnóstwo zespołów, z którymi niekoniecznie jest nam po drodze oraz kilka projektów całkiem nam bliskich. Obecnie są trzy kluby, w których odbywają się koncerty. Nam najbliżej do Przystanku Kulturalnego Koniec Świata, który prowadzony jest przez naszych przyjaciół i tam gramy najczęściej. Ostatnio występował u nich na przykład zespół Bubble Pie, dzięki czemu nawiązaliśmy fajną znajomość. Grywaliśmy w przeszłości także w pozostałych dwóch klubach, czyli w Dybcówce i Atmosfear. Ten ostatni gościł także między innymi Pogodno, Mitch&Mitch a także Complainer & The Complainers. W Dybcówce, choć jest mikroskopijna, występowały takie tuzy jak Lech Janerka, Tymon Tymański czy Czesław Mozil. Promotorami i organizatorami są właściciele klubów lub ich pracownicy. Publiczność, może z wyjątkiem koncertów Czesława, nie zabija się raczej o wejściówki, więc może się okazać, że wkrótce koncertów, czy nawet klubów, będzie mniej. Pod tym względem jest tu jak w każdym polskim, małym mieście.

Jedynym raciborskim zespołem, z którym wystąpiliśmy ostatnio na jednej scenie, jest anarcho-grind-core'owy Nihilizzm. Bardzo polecamy ten zacny skład. Jeśli się nie mylę, tylko oni są w Raciborzu bardziej eksperymentalni od nas. Bo trzeba pamiętać, że w lokalnym środowisku uchodzimy za awangardzistów, choć w porównaniu z prawie każdym wykonawcą, którego lubię słuchać, jesteśmy zdecydowanie popowi. Bardzo bym chciał, by rozwinęła się tu jakaś scena eksperymentalna, ale na razie nie ma na to widoków.

Salę prób dzielimy z PerpetumHomo oraz TrzyDwa%UHT. PerpetumHomo jest zespołem alternatywno-rockowym, który ma na koncie jedną płytę oraz występ na żywo w Trójce (obok TrzyDwa%UHT i Czesław Śpiewa). Fajnie młócą i miłe z nich chłopaki. W TrzyDwa%UHT, oprócz Kasi, od zawsze gra też Bartek, czyli nasz perkusista oraz, od niedawna, ja sam. Zespół pracuje nad nowym materiałem, który będzie nieco bardziej szalony, a póki co piosenki z wydanej przez EMI w 2009 roku płyty “lista zakupów na miesiąc maj” ciągle jeszcze często goszczą na antenie rozlicznych stacji radiowych i telewizyjnych.

Jeśli chodzi o The Band Of Endless Noise, to faktycznie wywodzimy się z Military Fly. Tamten zespół przestał istnieć w momencie pojawienia się obecnego, choć to nie tak miało być. The Band Of Endless Noise był z założenia projektem pobocznym, bardziej eksperymentalnym, a jednocześnie cichym. Nie było początkowo perkusji, tylko sample, mandolina, gitara – koniecznie bez przesteru i bas, na którym grał Tomek, w Military Fly obsługujący perkusję. Nazwa była przekorna. Adam Busuleanu doszedł już po nagraniu pierwszej płyty. W obecnym składzie są jeszcze Kasia i Bartek , którzy dołączyli podczas pracy nad materiałem na “The Blue Nun”. Uzbierała się nam całkiem spora orkiestra (należy jeszcze wspomnieć o Tomku Gadomskim, który czasem nas wspomaga na perkusjonaliach i na wiele innych sposobów). W efekcie spotykamy się w komplecie dość rzadko. Do tego dochodzą odległości. Adam Sanocki mieszka od kilku już lat w Warszawie, a Adam Busuleanu – w Berlinie. Trudno zatem w sumie uznać nas za stały element krajobrazu artystycznego miasta. Staramy się zagrać tu jeden do dwóch koncertów rocznie, ale dawniej bywało, że częściej niż w Raciborzu grywaliśmy w Warszawie czy w Krakowie. Były to czasy, gdy tutejsze kluby dopiero zaczynały, a instytucje nie były specjalnie przychylne. Za to Warszawa, inaczej niż teraz, była dla nas bardzo gościnna (duża w tym zasługa nieodżałowanego klubu Jazzgot).

Zaczęliście z grubej rury od współpracy z legendarnymi Karpatami Magicznymi. Jak doszło do tego spotkania? Na ile jesteście zainspirowani działaniami The Magic Carpathians? Wiem, że łączą Was sprawy Tybetu, a Ty współpracujesz z Anną Nacher i Markiem Styczyńskim w odsłonie live i na płytach "Acoustmatic Psychogeography" i "Enjoy Trees".

Współpraca z Karpatami Magicznym rozpoczęła się w zasadzie jeszcze przed pierwszą płytą The Band Of Endless Noise. Na ostatniej (i jedynej, do której się przyznajemy) kasecie Military Fly, “MF Isn't For Motherfucker”, użylismy nagrań terenowych z Katmandu, użyczonych przez Anię i Marka. Adam Sanocki poznał ich wcześniej osobiście, jako uczestnik prowadzonych przez nich warsztatów. Jak wspomniałeś, połączyła ich także sprawa Tybetu. Warto zaznaczyć, że wśród uczestników warsztatów prowadzonych przez Anię i Marka było wielu poźniejszych szermierzy polskiej sceny niezależnej, by wymienić Wojciecha Kucharczyka, Maćka Freta czy, z bliższego nam podwórka, Tomka Gadomskiego. Ja bardzo cieszyłem sie na tę współpracę, ponieważ mniej więcej w tym czasie moją ulubioną polską płytą (wtedy na kasecie Fly Music) był “Personal Forest” Atmana, jeszcze bez Ani. Atman grał też nieco wcześniej koncert w Raciborzu, ale ja na nim nie byłem. Był Tomek Brzozowski i z tego co wiem, wrażenie niezapomniane. Nasza pierwsza płyta była nie tyle zainspirowana muzyką Karpat Magicznych, co nią wprost zainfekowana (niniejszym, na potrzeby tego porównania zawieszam wszystkie negatywne konotacje tego słowa). Przecież zagrali tu wiele partii decydujących o charakterze tych utworów. Bardzo miło wspominamy też wspólne koncerty obu zespołów. Moja współpraca z Karpatami jest poniekąd kontynuacją tej drogi w skali mikro. Choć efekty są często w skali makro.    

Przed drugą płytą utwór "We, Wearing The Sunglasses" przez Tamizdat trafil do Johna Peela. Czy miało to jakiekolwiek przełożenie na popularność, większą ilość koncertów? Czy dzięki temu nawiązaliście współpracę z wydawcami z USA?

Gdy dowiedziałem się od Arka Marczyńskiego, że lecieliśmy u Peela (sami, niestety, nie słyszeliśmy), pomyślałem sobie, że dla tego momentu warto było to wszystko robić. Wiem, że brzmi to pompatycznie, ale tak właśnie było. Jako młodzieniec, przed zetknięciem się z The Jesus Lizard, Killdozer i Fugazi, bardziej lubiłem muzykę brytyjską od tej zza Oceanu i John Peel to było nazwisko, które znaczyło co najmniej tyle, ile w dziesiejszym świecie nazwa Pitchfork dla hipsterów. Dodam tylko, że dziś, jako osoba bardziej dojrzała, myślę o tym wszystkim trochę inaczej. Sądzę, że i tak warto to robić, dla samej radości tworzenia (i znów pompatycznie wyszło). Ale wracając do istoty pytania, nic specjalnego się w zasadzie potem nie wydarzyło. W Polsce często musieliśmy tłumaczyć kto to jest, czy był, ten John Peel. Tak więc ludzie dowiadywali się o Peelu przez nas. W Polsce wszystko musi być na odwrót. Współpracę z Revolverem, który rozprowadzał pierwszą płytę w USA, nawiązaliśmy już wcześniej, przez Antenę Krzyku, choć myślę, że nie bez znaczenia był tu fakt pojawienia się w składzie Karpat Magicznych. Oni właśnie wydali wtedy płytę w Drunken Fish, wiele osób pamiętało też płyty Atmana. Natomiast Incomplete Records to wytwórnia, która dopiero zaczyna i nasza współpraca ma niewiele wspólnego z wydarzeniami sprzed dziesięciu lat. Jest to współpraca tu i teraz. 

Jak wspominacie czas nagrywania "Riders On The Bikes" i współpracę z Marcinem Dymiterem?

My wspominamy ją bardzo dobrze, ale Marcin ma traumę po dziś dzień. Pomysł namówienia go do nagrania naszego materiału przyszedł nam do głowy po usłyszeniu płyty "Cigarette Smoke Phantom" Something Like Elvis. Bardzo spodobało nam się jej naturalne i pełne powietrza brzmienie. Potem Marcin pojawił się w Raciborzu wraz z zespołem Mordy oraz Arszynem Topolskim (piękne koncerty). Zaprosiłem ich na herbatę i puściłem demo nowego materiału, które nagraliśmy podczas próby. Nie pamiętam dokładnie przebiegu rozmów, ale dogadaliśmy się co do szczegółów i za jakiś czas zespół The Band Of Endless Noise pojawił się w Sopocie, w zaimprowizowanym na strychu studiu Marcina i Cezarego Joczyna. Nagraliśmy wszystko w dwa lub trzy dni i pojechaliśmy do domu. Marcin z Cezarym zostali tam z pełnymi dyskami szmelcu, z którego mieli zrobić płytę. Nie było łatwo. Najpierw Marcin spędził długie godziny na edycji materiału. Potem korespondencyjnie ustalaliśmy szczegóły brzmienia. Ustalenie głośności jednego uderzenia w talerz mogło zabrać do tygodnia. Czuliśmy się winni i niejednokrotnie było nam Marcina po prostu żal. Gdy niedawno spotkałem go w Krakowie, powiedział, że to bardzo fajna płyta, ale ciężko było...

Coś jest na rzeczy z tymi rowerami, bo w "Sugar" z "The Blue Nun" pojawia się fraza: "Right, the old dog pissed on my bike". Jesteście miłośnikami najbardziej ekologicznego środka transportu?

Zdecydowanie jesteśmy miłośnikami rowerów, ale nasze teksty są po prostu o tym, co dookoła. Są w nich na przykład samochody, ściany, upadłe gwiazdy pop, duże miasta, małe miasta, drzwi, ale również tęcza, zagłada, wiadomości z kraju i ze świata, Dalaj Lama, latarnie uliczne, punk rock, nasz pierwszy perkusista Sylwester Koral, masoni i diabeł. Nic dziwnego, że od czasu do czasu jakiś rower się trafi. Na rowerach jedziemy też w teledysku do utworu “Sugar”.   

Nieobce są Wam koncerty poza granicami Polski – we Francji i Niemczech. Widzicie róznice pomiędzy odbiorem Waszej muzyki w róznych państwach?

Widzimy różnicę w odbiorze naszej muzyki nawet w różnych miastach w Polsce. Tak naprawdę nigdy nie wiemy czego się spodziewać. Na Zachodzie ludzie na ogół porównują nas do ciekawszych zespołów, dotyczy to również osób z Zachodu przychodzących na nasze koncerty w Polsce. Kiedyś w Katowicach graliśmy w klubie Gugalander i jakiś miły Anglik, gdy zjadł już swój kotlet schabowy, przyszedł do nas i powiedział, że gramy jak Os Mutantes i że musimy puścić naszą muzykę ludziom ze Stereolab i Rough Trade. A że nie znamy nikogo ze Stereolab ani z Rough Trade, tośmy za jego radą nie poszli.

Wasz koncert na Off Festivalu w 2008 roku na głównej scenie odbył się w strugach deszczu, a mimo to zebrała się całkiem spora publiczność. Goścmi byli Anna Nacher i Marek Styczyński. Później improwizowaliście na małej scenie MySpace. Jak wspominasz te koncerty? Da się je w jakikolwiek sposób porównać?

Można śmiało powiedzieć, że dzięki tamtym koncertom zespół przetrwał. Mieliśmy wtedy poważny problem z mobilizacją – nasz pierwszy perkusista przestał właśnie z nami grać, a Adam Busuleanu wyjechał na dobre do Berlina i nie był pewien, czy da radę grać dalej w zespole. Nawet nagraliśmy bez niego jeden utwór demo, a i zdarzyło nam się zagrać koncert jako duo – Tomek Brzozowski i ja. No i nagle, dzięki wydanej prze Requiem składance “Sleep Well Vol. 2”, na której znalazł się nasz utwór “Making It All Right”, pojawiła się możliwość zagrania na Offie. Perkusistą został Arek Lerch, związany wcześniej z zespołem Ssaki, występujący wtedy z hardcore'owym Sunrise. Tak się składa, że koncerty na Offie to jedyne nasze wspólne występy na żywo. Było to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Arek był, i sądzę, że nadal jest, tytanem pracy i wirtuozem swojego instrumentu. Nic by jednak pewnie w kontekście naszej muzyki z wiruozerii nie wynikło, gdyby nie był jeszcze do tego poetą perkusji. By nas nie zagłuszyć swym deathmetalowym tąpnięciem, używał wyłącznie bambusowych pałek, a gdy grał, zastanawialiśmy się, gdzie do tej pory ukrywał te dodatkowe dwie czy trzy ręce. Również Ania i Marek, którzy nieszczególnie lubią mieć za sobą zestaw perkusyjny, byli pod wrażeniem jego gry. Jeśli chodzi o zaproszenie Karpat Magicznych, nie było ono przypadkowe. W zasadzie to oni mieli na wspomnianej składance wystąpić, ale stwierdzili, że najbardziej do jej charakteru pasować będzie utwór, w którym Ania zaśpiewała na pierwszej płycie The Band Of Endless Noise. Pomyśleliśmy, że powinniśmy to wszystko uczcić wspólnym koncertem po latach. Potem okazało się, że będą dwa, a w międzyczasie wyszło jeszcze, że każdy z nich ma być dość krótki. Założyliśmy, że ten na scenie MySpace będzie bardziej free, ale nie aż tak, jak wyszło... Na głównej scenie wszystko dopięte było na ostatni guzik. Odsłuchy i brzmienie super, sprzęt – odlot, sześciu technicznych, na ekranach sześciometrowy Sanocki. Czuliśmy się jak Red Hot Chilli Peppers. Deszczu prawie nie zauważyliśmy. Natomiast na scenie MySpace daliśmy najdziwniejszy koncert w swojej, nie tak przecież krótkiej, karierze. Po pierwsze, jak zapewne pamiętasz, scena ulokowana była w piaskownicy. Po drugie, akustyk dzień wcześniej dostał w głowę walizką i poza bandażem miał niezłego kręćka. W którymś momencie stracił panowanie nad konsoletą i nagle wszyscy zostaliśmy wbici w ziemię w wyniku dywanowego nalotu bezlitosnych częstotliwości Badooga, czyli generatora obsługiwanego przez Marka S. Akustyk zapomniał, na którym to kanale było, czy coś takiego. Pamiętam, że biegał jak oszalały, zamiast kręcić gałkami. Koncert był dziwny jeszcze z jednego względu. Otóż na głównej scenie grał w tym czasie Izrael. Założyliśmy więc, że na nasz drugi tego dnia występ nie powinno pofatygować się więcej niż 15–30 osób. Jakież było nasze zdziwienie, gdy piaskownica zapełniła się do oporu. Było tych melomanów kilka setek. I nie wyglądali na zachwyconych, gdy Badoog zerwał się ze smyczy... Otóż okazało się, że po nas gra Czesław Mozil, który był już wśród młodzieży bardzo znany. Przyszli wcześniej, zająć sobie miejsce.   

Przed nagraniem "The Blue Nun" graliście do niemego filmu "Nanook of the North". Były to totalne improwizacje, materiał przygotowany wcześniej, czy tematy, do których mogliście improwizować? Pociąga Was muzyka filmowa, czy była to jednorazowa akcja?

W skład soundtracku weszły improwizacje, utwory przygotowane specjalnie do filmu oraz kilka przearanżowanych motywów z “The Blue Nun”. Przygotowaliśmy go specjalnie na zamówienie krakowskiego Festiwalu Filmu Niemego, odbywajacego się w Kinie Pod Baranami. Tak się zaangażowaliśmy w ten projekt, że trudno nam było się z nim rozstać. Dlatego po festiwalu zagraliśmy do Nanuka jeszcze w innych miejscach.

Ponoć część nagrań z tej sesji trafiła na "The Blue Nun". Stąd wyniknął po części filmowy klimat tej płyty?

Jesteś bodaj pierwszą osobą, która dostrzega filmowy klimat płyty. Być może wynika to z tego, że Adam Busuleanu, w okresie poprzedzającym nagranie, oglądał ciągle Twin Peaks i zasłuchiwał się w soundtracku.

Czy przed przystąpieniem do nagrań "The Blue Nun"mieliście ogólną koncepcję, czy pomysł na całość, która brzmi bardzo spójnie, pojawił się w trakcie sesji?

Mieliśmy koncepcję, by płyta była bardziej taneczna od poprzednich i początkowo miało być bez żywej perkusji, bardziej minimalistycznie. A więc można rzec, że oryginalna koncepcja upadła... Dodaliśmy perkusję, perkusjonalia, kolejne ścieżki sekwencera, chórki. Inaczej chyba nie potrafimy.

Adam Sanocki w jednym z wywiadów mówił o manifeście Boba Westona (masterigował płytę "The Blue Nun" – przyp. ŁF), który domagał się, by ta płyta brzmiała jak najbardziej naturalnie, bez podbijania głośności. Mam tu na myśli tzw. Loudness War, co polega m.in. na kompresji dynamiki nagrań, w efekcie – z perspektywy odbiorcy – finalny materiał brzmi znacznie mniej przejrzyście. Jak wspominasz współpracę z Bobem Westonem i samodzielną pracę nad miksem płyty własnej grupy? 

Praca nad miksem własnej płyty to wielka frajda, ale jednocześnie ciężka praca. Nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak było zaplanowane podczas nagrywania śladów, a sprawy nie ułatwiają te pieprzone orkiestrowe aranżacje (nawet jeśli orkiestra jest elektroniczna). Dla kogoś, kto robi to w zasadzie po raz pierwszy, poradzenie sobie z czterdziestoma śladami jest nie lada wyzwaniem, więc za każdym razem, gdy ktoś, kto słyszał płytę nie pyta dlaczego jest tak źle nagrana, odczuwam wielką ulgę. Master Boba Westona trochę tu pomógł. Bob jest profesjonalistą i współpraca z nim to prawdziwa przyjemność i niezapomniane przeżycie. Również dlatego, że nie szkoda mu czasu na kilkudziesięciozdaniowe odpowiedzi na proste pytania w stylu "A nie da się trochę głośniej?". Poza tym, nie spocznie, dopóki zleceniodawca nie jest w stu procentach zadowolony z wyników jego pracy. 

[Łukasz Folda]

artykuły o Tu Nadaje Anatomia Rekina w popupmusic