Deklaracja sztubackiego epikureizmu w tytule płyty to jeden z niewielu werbalnych przekazów, które można wychwycić na nowej płycie Ponytail. Ale dla jej komunikatu to nawet lepiej, że Molly Siegel sięga po półimprowizowane strzępy zdań, skandowane onomatopeje, partykuły i infantylne zaśpiewy. Jej radosna twórczość funkcjonuje w muzyce grupy z Baltimore podobnie, jak śpiew Satomi Matsuzaki w muzyce Deerhoof – wspomaga wdrożenie technicznego wysublimowania warstwy instrumentalnej w popową strukturę. Koncepcyjne podobieństwa między tymi zespołami sięgają zresztą dalej – w obu polem eksperymentu są piosenkowe ramy, choć Ponytail pracują w dłuższych formach i mocniej pobrzmiewają u nich przewrotne i skondensowane echa prog rocka, a wokal de facto jest instrumentem. Oba zespoły tworzą też kapitalni muzycy z zacięciem improwizatorskim. Dustin Wong i Ken Seeno mają na koncie płyty na gitarę solo, paczkę efektów oraz loopstację, więc powtarzalne granie akordów to ostatnia rzecz, jaka ich interesuje. Perkusista Jeremy Hyman ma za to za sobą udział w projekcie Boredoms Boadrum, więc nic dziwnego, że gra bardzo czujnie. Ponytail spoglądają też w stronę pulsów z niedalekiego Nowego Jorku – otwarcie płyty spokojnie mogłoby trafić na album Gang Gang Dance, przebłyskują tu także w barwach syntezatorów. Ale przede wszystkim, Ponytail mają charakterystyczne, połyskliwe brzmienie z lekko psychotropowym posmakiem, są świetnie zgranym zespołem i w niecałe 40 minut upakowali obłędną dawkę pomysłów. Ich trzecia płyta jest najlepszą dotychczas i idealną dla zapoznania się z tym zespołem, a warto.
[Piotr Lewandowski]