Nigdy nie należałem do fanów Dick4Dick i o ile ich koncerty były dla mnie świetnym show i zabawą, o tyle płyty przesłuchałem od początku do końca zaledwie kilka razy. Zawsze patrzyłem na ten zespół z przymrużeniem oka jak na grupę, która na scenie po prostu lubi świetną zabawę, a warstwę muzyczną traktowałem już z odrobiną dystansu.
Na „Who's afraid of?” moja perspektywa zmieniła się diametralnie, podobnie jak sam zespół. Przede wszystkim kwartet, w którym jak jedyni od początku grają Krystian Wołowski i Michał Skrok (oprócz nich w składzie gra Tomek Ziętek i Jacek Frąś), całkowicie zrezygnował z rockowych wymiataczy, w całości stawiając na elektronikę. Bliżej im przez to do dokonań The Complainera niż gitarowych zespołów, którym hołdowali wcześniej. Muzycy misternie budują kompozycje, na szkielet kawałków nakładając całą masę muzycznych ornamentów - od sekcji dętej przez smyczkową, po partie klawiszy i masę sampli od klaskania, tłuczonych butelek po uderzające piłeczki ping-pongowe. Całość brzmi fantastycznie spójnie, a krótkie kilkusekundowe przerywniki między utworami świetnie domykają płytę, która D4D wysuwa na nowe muzyczne pole. Dicki dojrzały? Całkiem możliwe bo oprócz tekstów imprezowych jak fenomenalny „Love is Dangerous” są tu też momenty zawieszenia i poimprezowej refleksji. Nie będzie więc już lania kefirem - Dicki trochę rezygnują ze swoich kostiumów i zabawy, stawiając przede wszystkim na brzmienie i szczegółowe dopracowanie muzyczne. Wychodzi to pierwszorzędnie, ten zespół w końcu pokazał pazur i muzyczne możliwości. Chociaż jednocześnie wiem, że jeszcze mają ogromny potencjał na kolejne niespodzianki.
[Jakub Knera]