Oblewanie kefirem, pokazywanie gołych torsów i czwórka facetów kipiących testosteronem. Chyba nawet Dick4Dick przywykli do tego wizerunku, dlatego z okazji swojej najnowszej płyty postanowili wszystko zmienić. Przede wszystkim nazwa - D4D, skład, ale co najważniejsze - muzyka. „Who's afraid of?”, ich najnowszy album to świetny przykład tego, jak w świeżo i pomysłowo może w Polsce brzmieć muzyka elektroniczna. Bogactwo aranżacji, chwytliwe melodie i cała gama dźwiękowych niespodzianek wysuwają tę płytę jako jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw. Rozmawiamy z dwójką dicków - Krystianem Wołowskim i Michałem Skrokiem – którzy jako jedyni grają w zespole od początku jego istnienia.
Kto się boi D4D?
[Michał Skrok] Wiesz co, tak naprawdę już nikt nie boi się Dick4Dick, nawet moja mama (śmiech). Kiedy spojrzała na okładkę powiedziała „niby miała być taka kontrowersyjna?” z odrobiną kpiny – że niby to miało być kontrowersyjne, a nawet ona już widzi, że takie wcale nie jest.
[Krystian Wołowski] Tak, mamy tego pełną świadomość, robimy to z czystą perwersją – wiadomo że nikogo nie oburzy kobieta z nagimi piersiami.
[Michał Skrok] Żeby to jeszcze była goła kobieta, ale przecież to jest zwyczajny topless, takie rzeczy można zobaczyć w Jelitkowie (dzielnica Gdańska – przyp. red.) przy Domku Morsa.
[Krystian Wołowski] Ale wracając do pytania, ono jest źle postawione, bo na dobrą sprawę powinno brzmieć: czy my się czegoś boimy? I odpowiedź brzmi:
[Michał Skrok i Krystian Wołowski] Nie! (śmiech)
[Krystian Wołowski] To chyba taki przełomowy moment. Osiągnęliśmy już wiek dojrzały i zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma co ulegać rzeczywistości, to rzeczywistość powinna ulec nam i my będziemy ją modelować. Jesteśmy już pewni, że nie będziemy w żadnym stopniu podkładać się pod cokolwiek. To nie znaczy, że do tej pory to robiliśmy, ale próbowaliśmy w jakimś stopniu zrozumieć jak działają media mainstreamowe. Zastanawialiśmy się czy możemy zrobić coś, co będzie atrakcyjne dla takich mediów. Okazało się, że po pierwsze: nasz ukłon w ich kierunku jest dla nich mało interesujący bo wolimy bardziej ekstremalne rzeczy, a po drugie: nas takie media najzwyczajniej w świecie nie potrzebują, bo musielibyśmy się już tak nagiąć, że całkowicie przestalibyśmy być sobą.
[Michał Skrok] Z jednej strony może to brzmieć jak gadka walczącego rycerza z undergroundu, ale mówimy to świadomie. Dobiegamy już do pewnego wieku i właściwie zaczynamy powoli dziecinnieć.
Zmieniliście nazwę, nie używacie pseudonimów. Powiedziałeś o próbie zrozumienia mediów, wróćmy więc na chwilę do początków Dick4Dick. Pamiętacie moment, w którym założyliście zespół?
[Krystian Wołowski] Jasne, pamiętam jak to było. Sam pomysł wpadł do głowy mi i Maćkowi Szupicy. To było w momencie kiedy zmieniła mi się sytuacja życiowa i urodziło mi się dziecko. Pomyślałem „będę potrzebował trochę kasy, musimy zrobić jakiś projekt żeby zarobić”. Tak naprawdę chcieliśmy założyć zespół, który byłby showmański i który by na siebie zarabiał. Wiesz, ta sama przyczyna, która stała u źródeł wszystkich tzw. alternatywnych kapel jak Sex Pistols, The Doors – wszyscy chcieli zarobić na początek milion zielonych (śmiech).
[Michał Skrok] Znaliśmy się z pracowni w Stoczni Gdańskiej, gdzie chłopaki zaprosili mnie do projektu Uniform. Taka banda artystów-squotersów, na których patrzyłem trochę z przymrużeniem oka. Uczestniczyłem wcześniej w kilku projektach – miałem swoje solowe płyty czy zespół Ludzie z Wojtkiem Mazolewskim. Kiedy gadałem z chłopakami odnośnie Dick4Dick, wydawało mi się, że każdy z nich dużo chce i dużo wie, jak chciałby brzmieć, ale nie bardzo umie to zrobić. Dla mnie było to zupełnie odwrotne podejście – wejście w underground. Dopiero później doszliśmy do wniosku, że ma to być zespół który jest spełnieniem naszych dziecięcych chuci – chcemy sami cieszyć się czymś, co oglądamy ze sceny jako widzowie. Brakowało nam formacji, która byłaby dopieszczona nie tylko pod względem muzycznym ale też wizualnym. Na początku sam show był ważny, część muzyczna schodziła nawet na drugi plan.
[Krystian Wołowski] Początek miał hedonistyczny wymiar. Jednak patrząc z perspektywy czasu, obecnie taka forma rozrywki już nas tak bardzo nie interesuje, nawet jako widza. W tamtym momencie to było bardzo świeże, odpowiadało chociażby temu co działo się w Berlinie, a teraz to już siódma woda po kisielu
Dick4Dick przede wszystkim wyróżnił się sceniczną odsłoną – to był jeden z niewielu zespołów, który potrafił się zaprezentować na scenie na światowym poziomie, miał na to pomysł i potrafił to zrealizować. Kilka lat temu to było zjawisko, dzięki czemu występ był niemal scenicznym spektaklem, widowiskiem.
[Krystian Wołowski] Wiesz, wystarczy zadać sobie pytanie: co robi największe wrażenie? Odpowiedź jest prosta: goła klata. Wiadomo że to ruszy 80% dziewczyn. Teraz stawiamy sobie poprzeczkę wyżej – nie rezygnujemy ze strony wizualnej, ale nie chcemy żeby była najważniejsza, chcemy żeby zaspokoiła nasze chucie i popędy. Popęd seksualny wcale nie został ukrócony, ale nadbudowa została zwiększona. W tym momencie jeśli nie ma takiego uderzenia i faktycznej jakości w muzyce to mnie by to po prostu nie ruszyło. Musimy poświęcić na to mnóstwo pracy, ale nie mam wątpliwości – najnowsza płyta zmiata z powierzchni Ziemi to co robiliśmy cztery lata temu. Możliwe że nasza nową odsłonę rozumie mniejsza część ludzi, ale właśnie na tej części nam zależy.
[Michał Skrok] Ludzie są często leniwi. Ktoś się przyzwyczaił że na scenie oblewamy się kefirem i pokazujemy pośladki – taka łatka już dawno przylgnęła i wciąż są osoby, które, tego oczekują. A przecież to się już zmieniło.
No właśnie, czy nie wypracowaliście sobie takiego wizerunku w którym postrzega się Was jako twórców fajnego show z zabawą, a muzyce nie poświęcacie już tyle uwagi? Sam przyznam, że bardzo podobały mi się Wasze koncerty, ale np. pierwszą płytę mogłem przesłuchać raz, drugi i odkładałem ją na półkę.
[Michał Skrok] Jest takie niebezpieczeństwo, które do nas przylgnęło i ludzie mogą nie dostrzegać, że to co robimy to podświadomie nie są jaja, tylko że kryje się za tym pastisz albo jakiś cień niedopowiedzenia. Ale przecież nie będziemy tego nikomu wmawiać – z łatkami jest często tak jak ze zdjęciami, które wysyła się do gazet: przez pięć lat jest wałkowane to samo. Jeżeli jest taki cień niedopowiedzenia, że być może to co robimy jest niedopowiedziane, ma drugie prześmiewcze dno i nie do końca można nam ufać, to niech to zostanie. Są przecież osoby, które nawet gdybyśmy 3 lata pracowali żeby nagrać płytę z orkiestrą i tak powiedzą, że to są żarty.
[Krystian Wołowski] Na początku wydawało nam się, że zdanie na temat naszego zespołu będzie inne już jeśli zmienimy sposób nagrania płyty. Dostrzegam to przez recepcję ludzi, którzy reagują z dużym zaskoczeniem przy jej słuchaniu. Ta ewolucja postępuje zarówno u fanów jak i u recenzentów, którzy siłą rzeczy muszą to zauważyć.
[Michał Skrok] Fajne jest to, że robi się taki pozytywny rodzaj snobizmu, że warto się interesować. Modne jest interesowanie się bardziej niż kiedyś.
[Krystian Wołowski] Ważne jest nowatorstwo. Według mnie mało jest takich płyt jak „Who's afraid of?”.
[Michał Skrok] Bo w Polsce, zwłaszcza w stacjach radiowych wciąż jest puszczana na modłę gitarowa siekana.
[Krystian Wołowski] Z drugiej strony to podejście do słuchacza i puszczanej muzyki jest ciężkie do odgadnięcia. Kilka dni temu byliśmy w galerii handlowej i w ciągu godziny usłyszeliśmy tam The Knife, LCD Soundsystem, Q-Tipa, Electric Red, Dick4Dick, Caribou, które były grane jako muzak, którego słuchasz przy kupowaniu gaci. Więc jak to jest z tą komercją? Jest grana w radiu, gdzie Ania Dąbrowska jest szczytem muzycznego wysublimowania? W rozgłośniach, które sytuują się jako kulturotwórcze? Czy może w galeriach handlowych? Wszystko jest totalnie przewartościowane.
Wróćmy do Waszej muzyki. Odrzuciliście gitary i postawiliście na elektronikę. Podczas słuchania „Who's afraid of?” słychać że bliżej Wam chociażby do dokonań The Complainera niż rockowych kapel.
[Krystian Wołowski] Jest w tym trochę racji i to tez pokazuje, że z taką muzyką ciężej się przebić. Wojtek Kucharczyk na pewno nie do końca jest spełnionym gościem na rynku krajowym – działa, robi mnóstwo fantastycznych rzeczy, jest fajną osobą. Ale wciąż walczy z materią, podobnie jak my, chociaż robimy to w inny sposób – udało nam się zaistnieć i utrzymujemy się z muzyki. Jest to jednak walka z ugorem – jesteśmy patriotami i zostaliśmy tutaj, ale nierzadko myślimy w takich kategoriach, że jedynym sposobem na to, żeby ludzie cię tutaj docenili jest zaistnienie na Zachodzie.
Wasza nowa płyta jest bardzo bogato zaaranżowana – od klawiszy, instrumentów dętych, smyczkowych po klaskanie czy nawet piłeczki ping pongowe. Jak przebiegał ten etap zbierania materiału?
[Krystian Wołowski] Nie było tak, że mieliśmy zaaranżowany utwór, który rejestrowaliśmy po wejściu do studia. W naszym przypadku nagrywaliśmy pomysły, a potem na bieżąco je odsłuchiwaliśmy, sprawdzaliśmy jak funkcjonują w różnych sytuacjach – samochodzie, na imprezie – i dodawaliśmy do nich kolejne elementy. Potem materiał wracał do studia - takich procesów przetwarzania przy „Who's afraid of?” było bardzo dużo.
Naszym założeniem było stworzenie płyty elektronicznej, mocnej, opartej na bicie. Nie było żadnych kompozycji, zrobiliśmy raptem trzy próby w nowym składzie i rejestrowaliśmy wszystko na jeden mikrofon. Graliśmy jeden motyw pół godziny, potem go słuchaliśmy i wybieraliśmy z całej masy materiału najciekawsze fragmenty, kombinując przy tym jak zrobić wokół nich kawałek. Pierwszym etapem była warstwa elektroniczna, syntezatorowa, ale szybko doszliśmy do wniosku, że to oczywiście będzie za mało.
Jak wpłynął na to fakt, że tym razem nie jechaliście nagrywać do jakiegoś studia tylko mogliście pracować w swoim, na całkowitym luzie?
[Krystian Wołowski] Mamy swoje studio, Dickie Dreams, w którym możemy siedzieć cały dzień i faktycznie tak jest. Więc zabraliśmy się za żywe instrumenty – zaczęliśmy od bębnów, a trafiły się nam Ludwigi z lat 70, a potem gitary czy bas, które pocięliśmy jako sample. Zachciało się nam też kolejnych żywych instrumentów. Dlaczego nie nagrać sekcji smyczkowej skoro siostra Tomka Ziętka jest skrzypaczką i gra w zespole Cieślak i Księżniczki? Ziętek ma trąbkę na której nie musi wykorzystywać na koncertach, ale jakieś partie można nagrać. A że jedna trąbka to za mało, to wpadł nam do głowy pomysł z całą sekcją dętą, więc zaprosiliśmy Tomka Dudę.
Ta płyta była wynikiem możliwości, które mieliśmy czyli studia. W trakcie produkcji pojawiło się takie silne przekonanie, że tym razem nie możemy odpuścić. Nie było takiej sytuacji, w której wchodzimy do studia, rejestrujemy materiał i proces jest zakończony. Moglibyśmy nagrywać nawet rok, chociaż oczywiście nie było takiej potrzeby. Wiedzieliśmy jednak, że będziemy tworzyć materiał na album tak długo, aż stwierdzimy że to już koniec i więcej nic na nim nie umieścimy. Jeśli pojawiło się jakiekolwiek przeświadczenie i coś chcieliśmy zmienić, od razu się za to zabieraliśmy.
Wróćmy jeszcze raz do genezy zespołu i wątków seksualnych. W każdym z Waszych utworów pojawiają się damskie wokale, ale funkcjonują raczej na zasadzie warstwy dźwięku niż konkretnego tekstu. W „Communication, my girl!” są nawet w dosyć erotycznej wersji. To ukryta forma uwielbienia dla płci pięknej?
[Krystian Wołowski] Oczywiście zrobiliśmy to z premedytacją. Wiesz, wszyscy nadal postrzegają nas jako napalonych samców, więc postanowiliśmy zaprosić na płytę kobiety, ale jednocześnie nie pozwalając powiedzieć im ani jednego słowa. Więc na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że potraktowaliśmy je instrumentalnie, ale na dobrą sprawę chodzi tu o pierwiastek głosu kobiecego, którego nie zamienisz na jakikolwiek inny instrument. Poza tym jeśli mówimy o tym, że w D4D zmieniło się bardzo dużo w sposobie naszego wyrażania się czy poszukiwaniach to jedna rzecz jest taka sama – seksualność wciąż jest największym popędem jaki istnieje i nie da się temu zaprzeczyć, jest równie wielka jak miłość. Pamiętamy o tym. Jedni chcą śpiewać o miłości i to są Beatlesi, a drudzy o stronie seksualnej i to jesteśmy my.
Dzięki za rozmowę.
[zdjęcie: Edyta Rembała]
[Jakub Knera]