Czyżby ktoś bezczelnie próbował stawiać się w jednym szeregu z Miles Davisem, trawestując tytuł jego legendarnej płyty? Na szczęście nie jest to wstrętna uzurpacja, lecz raczej wskazanie na korzenie i inspirację. Mistrz gramofonu Madlib staje do walki z katalogiem Blue Note - założonej w latach trzydziestych, jednej z najważniejszych wytwórni w historii jazzu. Wyzwanie to wielkie, ale nasz bohater udowadnia, że przed jego talentem do miksowania, klejenia i przerabiania muzyki nie uchroni się chyba nic. Na album składa się jedenaście kompozycji przeplatanych krótkimi wypowiedziami jazzmanów, didżejów. Poznajemy też w skrócie historię wytwórni.
Madlib miał w czym wybierać, bowiem katalog Blue Note to istna skarbnica jazzu. Nagrał płytę wręcz taneczną, do zabawy, zatem wszystkie pojawiające się dęciaki, fleciki i inne cuda są wesołe, swingujące i chwilami potraktowane z przymrużeniem oka. Słychać ogromne wyczucie w doborze rytmów, które komponując się cudownie z ciepłym, otulającym jazzem, wprawiają w fluktuacje ciało słuchacza, porywając go do wibracji. Równie dobrze można jednak tej płyty sobie po prostu słuchać w domu i oddawać się ogarniającemu poczuciu relaksu i rozluźnienia. Każdy utwór przynosi coś unikatowego, a to motoryczny bit, a to żywe brzmienia perkusji i kontrabasu, a to fortepianowe solówki i oczywiście całe mnóstwo urzekających brzmień instrumentów dętych. Madlib skupił się na idealnym dopasowaniu swoich bitów do tych klasycznych partii - jest perfekcyjnym producentem, wszystkie przejścia brzmią, jak zagrane przez doskonale rozumiejący się zespół. Skrecze pojawiają się sporadycznie, ale jeśli już je słychać, to są one najwyższej próby. Dowodem na to otwierający album Slim's Return, w którym didżej przemienia w złoto wszystkie breaki, jakie mu wpadły w ręce, od kontrabasu, smyczków, flecików po KRS-One'a. A każde dotknięcie winyla i wrzucenie nowego elementu wywołuje euforię u słuchacza. W jednym kawałku mamy gościnny udział rapera, w kilku muzyka wzbogacona jest delikatnymi kobiecymi wokalami.
W przeciągu godziny możemy wysłuchać porywającej mieszanki nowoczesnej muzyki didżejskiej i tradycyjnego, lekko już chyba zapomnianego jazzu. Dzięki takim produkcjom część dziedzictwa muzycznego naszej planety może powrócić i oczarować kolejne pokolenia słuchaczy, które raczej w pierwotnej formie by ich nie zainteresowały. Madlib z niezwykłym talentem odkrywa je i podaje nam odświeżone i odrestaurowane. Ponadto, wyzywam na bój na ubitej ziemi każdego, kto twierdzi, że jest to muzyka odtwórcza, że jakiś cwaniak podbiera efekty czyjegoś talentu i sprzedaje jako swoje. Tym, co decyduje o jakości i atrakcyjności tej muzy, jest właśnie jej oryginalność i twórczy wkład didżeja. Madlib ma unikatowy dar łączenia przeróżnych źródeł, splatania tradycji z nowoczesnością. Na swoim debiutanckim "Blunted in the Bomb Shelter" przemiksował do góry nogami stare jamajskie reggae, ska i rocksteady, teraz złożył hołd najważniejszej chyba wytwórni w historii jazzu. Ciekawe, jakie winyle wykopie następnym razem? Zobaczymy, a na razie delektujmy się "Shades of Blue".
[Piotr Lewandowski]