Długo kazał Amon Tobin czekać na kolejną dawkę swych uzależniających dźwięków i nawet jeśli w pięcioletnim międzyczasie dzielącym "Out from Out Where" od "Foley Room" ukazała się potężna koncertówka i całkiem niezły soundtrack, to jednak były to propozycje nieco innego kalibru. Cierpliwość została jednak wynagrodzona hojnie. Amon, który debiutował już przeszło dekadę temu i zasłużenie zyskał miano geniusza samplingu, dotarł prawdopodobnie do granic wcześniejszej formuły i ostatnie lata poświęcił na zredefiniowanie swojego warsztatu. Trudno o bardziej wymowny tytuł dla jego nowej płyty - foley room to określenie studia, w którym nagrywa się dźwięki do filmów imitując odgłosy towarzyszące obserwowanych na ekranie wydarzeniom. Termin nawiązuje do niejakiego Marka Foley, pioniera owej sztuki, udźwiękowiającego pierwsze filmy z fonią w okresie międzywojennym. Tobin wyruszył więc w teren i po zebraniu olbrzymiej bazy nagrań obejmującej odgłosy rozpościerające się od motocykli, przez kapiące krany, po ryczące tygrysy i furkoczące osy, po czym rozszerzył paletę o nagrania instrumentalistów, wśród których znajdujemy m. in. Kronos Quartet, Stefana Schneidera i harfistkę Sarah Page oraz szereg perkusistów. Jest tutaj tych detali i żywych muzyków znacznie więcej, zaś sampli i winylowych wycinków w ogóle.
Tak naprawdę to jednak nie zmiana środków jest najważniejsza na "Foley Room", ale nieskrępowana i fascynująca wyobraźnia Amona. W przeciwieństwie do takich tuzów field-recordingu jak Matmos bądź Herbert, w przypadku których pochodzenie dźwięków jednoznacznie wyznacza kontekst i koncept muzyki, Tobin spogląda w głąb siebie i zabiera słuchacza we wciągającą, mroczną podróż, w której jednak często przebłyskuje promień słońca. Raz po raz napotykamy kanonady rytmów, zarówno elektronicznych, jak i głębokich żywych bębnów, melancholijne plamy i wielopłaszczyznowe konstrukcje. Na poziomie czysto technicznym, niektóre z wykorzystanych źródeł są łatwo rozpoznawalne i formują tematyczne utwory, jak w przypadku mokrego "Kitchen Sink", inne zaś cyfrowo przemielone odnajdujemy w zupełnie innych sonorystycznych wymiarach. Geniusz tej płyty tkwi jednak nie w zgrabnej żonglerce jej składowymi, czy absolutnym przetworzeniu kuriozalnych odgłosów i tradycyjnych instrumentów, lecz zaprzęgnięciu metody w fascynującą i niepowtarzalną wizję. I choć w natłoku tych pomysłów chwilami ciężko złapać oddech, a emocjonalnie Tobin zbliżył się do neurozy bliżej niż kiedykolwiek w przeszłości, "Foley Room" okazuje się być jego absolutnym magnus opus. Majstersztyk, a towarzyszące płycie DVD to arcysmakowita wisienka na torcie.
[Piotr Lewandowski]