Początek maja przyniósł nam trzy koncerty norweskiej formacji Jaga, nadal nazywanej Jaga Jazzist. Nie można było wybrać chyba lepszego momentu na tę trasę, gdyż miała ona miejsce zaraz po premierze "What We Must" - wspaniałej, nowej płyty zespołu. Po koncercie w warszawskiej Fabryce Trzciny spotkałem się braćmi Martinem i Larsem Horntvethem, założycielami kolektywu Jaga i bez wątpienia wiodącymi w nim prym. Jaga stwarza jednak wrażenie projektu niesłychanie zespołowego, perfekcyjnie współpracującego na żywo i w studio. Na rozważaniach na takie tematy upłynęła dłuższa chwila. Zapraszamy do lektury.
Hej, czy na początek możecie powiedzieć, na jakich instrumentach gracie w Jaga?
[Lars] Na kilku: saksofon, klarnet, bas i gitara elektryczna.
[Martin] A ja jestem perkusistą.
Przede wszystkim dzięki za fantastyczny koncert. Czy to dla was normalne, trzy razy wracać na bisy i grać je przez prawie trzy kwadranse?
[Lars] Bez przesady, zazwyczaj gramy dwa bisy, dzisiejszy koncert był jednak wyjątkowo udany.
Czy pamiętacie poprzedni występ w Warszawie?
[Lars] Oczywiście, było to dwa lata temu, lecz był to zupełnie inny koncert - wszystko co mogło być inne, było inne: tamten klub był totalnie mały [koncert odbył się w Jazzgocie, wówczas mieszczącym się obok Teatru Dramatycznego i rzeczywiście było tam koszmarnie ciasno - przyp. redakcji], słuchaczy było niewielu, nagłośnienie marne. Natomiast dzisiaj nagłośnienie było świetne, klub spory a publiczność liczna i wspaniała. Wtedy też było w porządku, ale dzisiaj bawiliśmy się dziesięć razy lepiej.
Czy wasze koncerty są zaplanowane, czy też może dobieracie utwory w zależności od rodzaju publiki i jej reakcji?
[Martin] W trakcie koncertu raczej nie zmieniamy swoich planów, zdarzyło się to chyba tylko kilka razy, a mianowicie gdy publiczność była nastawiona bardzo tanecznie, zagraliśmy kawałki nie bardziej taneczne - my nie gramy muzyki tanecznej - ale bardziej rytmiczne. Jednak każdego wieczoru gramy inny set, lecz już w czasie koncertu raczej modyfikujemy aranżacje utworów a nie ich zestaw. Możemy więc zagrać je inaczej, w zależności od wieku publiczności, ich nastawienia na jazz, rock czy elektronikę.
A jaka była publiczność warszawska?
[Martin] Po prostu rock'n'rollowa, fantastyczna.
[Lars] Poza tym byli to właśnie tacy ludzie, dla jakich zazwyczaj grywamy.
[Martin] Poprzednim razem słuchacze byli bardziej nastawieni na elektronikę, której dziś zagraliśmy znacznie mniej, ale i tak im się podobało. Sądzę, że osoby słuchające Jaga są otwarte na bardzo różną, nowoczesną muzykę, więc w miarę tego, jak zmieniamy się my i nasza muzyka, publiczność też się nieco zmienia.
Czy zawsze występujecie bez supportów?
[Lars] Zależy to tylko od lokalnego promotora. Niemożliwe jest zabranie na całą trasę jednego supportu, nawet tego nie chcemy. Samo Jaga to już wystarczający tłumek ludzi i masa sprzętu. Więc występują z nami lokalne kapele, na tej trasie było już ich chyba siedem.
[Martin] Opłaca nam się to szczególnie w mniejszych państwach czy miastach, gdzie jesteśmy słabiej znani i występ lokalnej grupy przyciąga dodatkowe osoby.
Odniosłem wrażenie, że koncertowe wersje utworów są dłuższe niż studyjne pierwowzory. Czy przygotowujecie na trasy inne aranżacje, czy też jest to rezultat improwizacji?
[Lars] Rzeczywiście kompozycje są dłuższe. Większość z nich posiada pewien szkielet, którego trzymamy się zawsze, pozostawiając sobie jednak praktycznie w każdym kawałku elastyczną przestrzeń, którą możemy rozciągnąć ile dusza zapragnie. Dlatego mogą one zabrzmieć każdego wieczoru nieco inaczej. W naszym wypadku improwizacja ma bardziej charakter zespołowy niż solowy - bawimy się brzmieniem całości i uwierz mi, że jest ono każdego dnia nieco inne. Choć oczywiście solówki trąbki czy saksofonu pojawiają się zawsze.
Może warto więc nagrać album koncertowy? Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym?
[Martin] Każdego dnia, jest to pierwsza myśl przychodząca mi do głowy po przebudzeniu. Problem polega jednak na tym, że w tym celu musielibyśmy zarejestrować ze trzydzieści albo czterdzieści kawałków, więc koszta takiego przedsięwzięcia stają się naprawdę wysokie. A nie jest możliwe nagranie po prostu jednego koncertu w całości. Do tej pory z pięć razy próbowaliśmy zrobić coś takiego i były to chyba najgorsze koncerty w naszej karierze. To było straszne. Dlatego w czasie trasy po Norwegii, która rozpoczyna się za kilka tygodni, planujemy nagrywać każdy koncert, a potem o tym zapomnieć i zagrać ostatni koncert na pełnym luzie. To może być dobra metoda i może uzyskamy zbiór satysfakcjonujących nas nagrań.
[Lars] Gdy nie wiedzieliśmy, że koncerty są przez kogoś nagrywane, wypadały one naprawdę dobrze. Podczas obecnej trasy kilka występów zostało zarejstrowanych przez stacje radiowe bez naszej wiedzy, to znaczy informowano nas o tym dopiero po koncercie. Kilka z nich było bardzo dobrych i mogą być one dobrą bazą do przygotowania albumu. Nie słyszeliśmy jednak jeszcze tych nagrań. Tak wiele rzeczy może się wydarzyć i pójść nie po naszej myśli w czasie koncertu, a my jesteśmy w stosunku do siebie bardzo wymagający i krytyczni. Osoby z zewnątrz mogą być zachwycone koncertem, ale my możemy mieć zastrzeżenia. A odbiór koncertu na żywo i słuchanie go z płyty to kompletnie odmienne sprawy, dlatego nagranie albumu koncertowego jest bardzo trudną sprawą.
Czy w studio nagrywacie wszystkie ścieżki osobno, czy gracie wspólnie, by nadać studyjnemu materiałowi żywego klimatu i energii bijącej z was w czasie koncertów?
[Lars] Każdy instrument nagrywany jest jako odrębna ścieżka, ale szczególnie w przypadku ostatniego albumu "What We Must", gdy byliśmy w studio w siedem osób, nagrywaliśmy w miarę możliwości wszystkie instrumenty równocześnie, by płyta miała tak żywy charakter, jak to możliwe. Najważniejsze jest jednak nadanie instrumentom żywego brzmienia, a potem już można spokojnie zająć się produkcją, masteringiem.
[Martin] Nagrywając poprzednie albumy, chcieliśmy wykorzystać tak dużo możliwości studyjnych, jak to możliwe: automaty perkusyjne, sample, miksy, zagrywki produkcyjne etc., natomiast teraz chcieliśmy ich unikać i nagrać płytę, która nie będzie albumem "na żywo", ale będzie "żywo" brzmiała. W nagraniu "The Stix" uczestniczyło dziesięć osób, ale płyta brzmiała bardzo elektronicznie, słychać było dużą rolę produkcji i pracy studyjnej. Tym razem w siedem osób nagraliśmy materiał bardzo organiczny. Wszystko sprowadza się do tego, jak myślisz o brzmieniu podczas nagrywania.
Czy współpracujecie z producentami spoza zespołu?
[Lars] Oczywiście, oni w znacznej mierze wpływają na brzmienie zespołu, więc staramy się znaleźć producentów, którzy będą dla nas inspiracją. Dotychczas współpracowaliśmy z trzema producentami, pierwszy z nich uczestniczył w nagraniu "Livingroom Hush" i "The Stix", dwóch kolejnych pomagało nam przy "What We Must". Naprawdę chcieliśmy, by dali oni z siebie tak dużo, jak możliwe, by aktywnie z nami współpracowali. Za każdym razem uważnie wybieraliśmy producenta i właściwie już w tym momencie powinniśmy myśleć o nowej płycie, obserwując producentów i ich pracę pod kątem tego, czy jest ona dla nas interesująca i nada muzyce Jaga nowego oblicza.
[Martin] Przy "Livingroom Hush" nagraliśmy utwory po naszemu, po czym okazało się, że producent ma kompletne inną wizję muzyki i wie o niej rzeczy, o której my nie mamy pojęcia. On właśnie dosłownie "wyprodukował", stworzył tamten album i głęboko wpłynął na nas samych. Zmienił nas jako osoby, zmienił sposób w jaki myśleliśmy o muzyce, w jaki ją graliśmy. Wiele mu zawdzięczamy. Przy ostatniej płycie mieliśmy jak zwykle pełno pomysłów na jej kształt i brzmienie, chcieliśmy jednak nadać jej znacznie bardziej żywy charakter, o czym już zresztą była mowa. Producentem został Niemiec Markus Schmickler, którego wcześniej nie znaliśmy, ale podobały nam się różne jego dokonania - w jego studio nagrywał na przykład The Notwist - więc chcieliśmy połączyć nasz i jego styl. Całkiem fajnie to wypadło, a potem wróciliśmy do Norwegii i dokończyliśmy album z innym producentem. Zależy nam na ludziach, którzy potrafią wznieść naszą muzykę na wyższy poziom.
Czy macie własne studio?
[Martin] Niektórzy z nas mają, ale na potrzeby innych projektów. Jako Jaga potrzebujemy przenieść się w jakieś nowe dla nas miejsce na czas nagrywania. Ostatnio wybraliśmy Niemcy i tam spędziliśmy 3 tygodnie.
Czy używaliście kiedyś analogowego sprzętu? Pytam, gdyż brzmienie "What We Must" nasuwa mi takie skojarzenia.
[Martin] Nigdy nie nagrywaliśmy w stu procentach analogowo, choć używamy takich urządzeń nagłaśniających. Uwielbiamy analogowe brzmienie, ale wydaje mi się, że nagranie naszej muzyki kompletnie analogowo byłoby zbyt uciążliwe, a nawet niemożliwe. Potrzebujemy trochę cyfrowych ingerencji, elektronicznego wspomagania przy produkcji i edycji materiału.
[Lars] W przyszłości może nagramy coś w ten sposób, ale nie zależy nam na tym, co więcej, Jaga nie zmierza w takim kierunku. Ten zespół zawsze miał brzmieć nowocześnie, można powiedzieć - futurystycznie - by ludzie mieli wrażenie, że słyszą coś nowego, czego nikt inny nie robi. I dlatego bardzo potrzebujemy nowoczesnej techniki, zależy nam na niej.
Wchodząc do studia macie cały materiał przygotowany i gotowy do nagrania, czy wolicie kończyć go już podczas nagrywania?
[Lars] Muzyka jest zawsze kompletnie przygotowana i zawsze chcemy ją zmienić w trakcie nagrywania. Jaga istnieje już prawie jedenaście lat i nauczyliśmy się pracować naprawdę zespołowo. Każdy kompozytor potrafi spojrzeć na swój utwór z boku, pozwala reszcie wpływać na kompozycję i przygląda się tej ewolucji. Zapominamy o swoim ego i szczególnie w studio jesteśmy bardzo otwarci na wszelkie zmiany wynikające z iskrzenia między muzykami oraz między zespołem i producentem.
[Martin] Czasami napiszesz utwór, a potem on stopniowo zanika, oddala się od pierwotnej wersji, aż staje się ona jedynie drobnym elementem i nawet tłem czegoś ważniejszego. Tak właśnie pracujemy i tak chcemy pracować, by każdą kompozycję uczynić najlepszą, zespołową i pozbawioną zgubnego wpływu ego oraz przywiązania do indywidualnych pomysłów. To dla nas bardzo naturalne, choć może inne zespoły funkcjonują inaczej. Przykładamy dużą wagę do tego, by nie forsować niepotrzebnie własnych koncepcji.
[Lars] Przygotowując ostatni album mieliśmy dwanaście albo trzynaście kawałków, po czym okazało się, że na płycie jest ich siedem. Właśnie one były najbardziej spontaniczne. Często zaczynając nagrywać utwór, odkrywasz, że nie jest on tak mocny, jakbyś chciał i wtedy jego siłę zwiększa się poprzez produkcję. Kilka razy zdarzyło nam się coś takiego i nie jesteśmy teraz dumni z tych kawałków. Nie chcemy na naszych płytach takich podrasowanych numerów, do których nie jesteśmy do końca przekonani, lecz tylko te najlepsze, najciekawsze. Więc skupiliśmy się na siedmiu utworach, które chcieliśmy złożyć w swoistą podróż, spójną całość ułatwiającą odbiór.
"What We Must" jest dla mnie bardzo plastycznym i obrazowym albumem, przez który przebijają elementy soundracku. Czy kiedykolwiek łączyliście waszą muzykę z obrazem?
[Lars] Gdy zaczynałem pracę nad tą płytą, w tym samym czasie pisałem ścieżkę dźwiękową do norweskiego filmu i nie wiedziałem jeszcze, gdzie wylądują poszczególne pomysły. To jednak szczególna zbieżność. Zawsze bardzo mocno inspirowaliśmy się muzyką filmową, ilustracyjną, chyba słychać to na każdej naszej płycie. Angażujemy się chętnie w takie przedsięwzięcia, na przykład po zakończeniu obecnej trasy będziemy pisać muzykę do sztuki teatralnej.
Czytałem na waszej stronie internetowej o przeróżnych pobocznych projektach członków zespołu. Jak się one mają do Jaga?
[Martin] To ważna sprawa - jesteśmy zaangażowani w wiele przedsięwzięć, nie potrafię nawet określić ich liczby. Jest bardzo ważne dla Jaga, że każdy z nas gdzieś na boku spotyka innych ludzi, napotyka nowe rzeczy, sprawdza nowe koncepcje. Początkowo obawialiśmy się, że muzycy Jaga Jazzist będą odchodzić od nas gdy poświęcą się innym zespołom, ale coś takiego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie, bardzo nam pomaga, że każdy na boku zajmuje się inną muzyką, ponieważ wszystko to wraca do Jaga w postaci nowych inspiracji, kontaktów, wpływów. Jaga jest pewną wypadkową, rezultatem wszystkich solowych projektów i wydarzeń, które dzieją się gdzieś na zewnątrz, ale powracają w postaci czasami bezpośredniej, czasami mniej oczywistej.
W Polsce nie można jednak usłyszeć tych wszystkich zespołów, podobnie jak i wielu innych norweskich kapel. Czy można mówić o istnieniu jakiejś norweskiej sceny, której jesteście częścią i pewnego rodzaju przedstawicielem na świat?
[Lars] Na pewno reprezentujemy w pewien sposób muzykę norweską na świecie, ponieważ jesteśmy chyba drugim albo trzecim zespołem w Norwegii pod kątem liczby zagranicznych koncertów. Nie czujemy się jednak związani z jakąś typowo norweską sceną, mimo, że kochamy norweską muzykę i praktycznie znamy większość tworzących ją osób - Norwegia jest małym krajem. Ludzie na całym świecie są obecnie bardziej otwarci na naszą muzykę niż kilka lat temu, znacznie łatwiej jest nam grać za granicą, co do pewnego stopnia wynika też z większego zainteresowania muzyką norweską za granicą. Nie chodzi o to, że zapominamy o tym, skąd pochodzimy, ale nie czujemy się częścią sceny norweskiej, gdyż właściwie ona jako taka nie istnieje - mamy świetne kapele metalowe, świetne elektroniczne, wspaniałe grupy jazzowe i doskonałych muzyków klasycznych. Jak widzisz, muzyka norweska jest bardzo różnorodna, a poza tym tworzy ją mała grupa nawzajem znających się osób. Raczej skrajnie dobra atmosfera do tworzenia muzyki w Norwegii, ułatwia nam granie nie tylko w kraju, ale też na całym świecie. Norwegia to po prostu dobry kraj dla muzyków.
[Piotr Lewandowski]