Za wyjątkiem kilku momentów zapomnienia na „What We Must”, muzyka Jaga Jazzist zawsze była skrupulatnie rozpisanym na role spektaklem, nawet w najbardziej, zdawałoby się, frywolnych igraszkach z jazzem. Nie dziwi więc, że po pięciu latach od poprzedniego albumu, wypełnionych m.in. suitą nagraną przez Larsa Horntvetha, spiritus movens norweskiego kolektywu, z łotewską orkiestrą symfoniczną, Jaga prezentują płytę z pietyzmem przemyślaną. Będącą z jednej strony zwrotem w stronę prog-rocka, a z drugiej – najbardziej eklektycznym dziełem w dorobku.
Horntveth stara się połączyć okrzepłe już brzmienie poszczególnych sekcji grupy – minorowe dęciaki, kosmiczne klawisze, zwartą rytmikę – z takimi nowinkami jak wyeksponowane polirytmie czy minimalistyczne pulsy, przy zachowaniu przebojowości i plastyczności tej muzyki. Przez chwilę wychodzi mu to kapitalnie – kilka utworów kipi pomysłami i trzyma w napięciu. Jednak z czasem powietrze uchodzi z balonika i w drugiej połowie albumu Jaga albo ocierają się o przewidywalność, albo gubią w patosie.
Ambicje tej płyty przywodzą na myśl „TNT” Tortoise – i nie ma tu znaczenia fakt, że miksował ją John McEntire, ani że takie „Book of Glass” wręcz ocieka chicagowskim zespołem. Jednak „TNT” nagrywało sześciu genialnych muzyków, dla których kompozycja to jedynie punkt wyjścia. Niestety w Jaga tam, gdzie kończy się geniusz skryptu Horntvetha, zaczynają się problemy. „One-Armed Bandit” ma trochę momentów rewelacyjnych, jednak pozostawia niedosyt.
[Piotr Lewandowski]