Chelsea Wolfe po koszmarnej wpadce na Pain Is Beauty powróciła z albumem zatytułowanym Abyss. Tych, którzy czekali na jej powrót do folkowo-akustycznego brzmienia spotka rozczarowanie. Na sporą ilość pozytywnych wrażeń mogą za to liczyć fani mocniejszych treści.
Nowe wydawnictwo Amerykanki powala bogactwem motywów oraz niesamowitym, jeszcze głębszym niż na Apokalypsis, klimatem. Intensywność permanentnie podkręcają zniewalające wokale oraz doskonale rozbudowana sekcja instrumentalna. Trwające średnio ponad pięć minut utwory brzmią bardziej dojrzale, majestatycznie oraz potężniej niż wcześniejsze nagrania Amerykanki. Wolfe, co bardzo ważne, wyciągnęła wnioski z porażki zastosowania automatu perkusyjnego, dając na Abyss możliwość prowadzenia i kształtowania głównych wątków żywej, twardej i momentami zaskakująco dynamicznej perkusji. Tworzy ona szkielet dla częstych przesterów, efektownie podkreślając kontrast ciszy i uderzenia. Monumentalność głośnych gitar i natężonego basu przesuwa ciężar gatunkowy z folku w stronę mrocznych, rockowych, niemal gotyckich i bardzo tajemniczych obszarów, czym artystka uwypukla paraliżujący przekaz miłosno-egzystencjalnych tekstów. Wszechogarniającą atmosferę lamentu, depresyjnej ociężałości, wręcz upiorności pogłębiają elementy drugoplanowe: dzwony, smyczki, klawisze, cymbałki czy syntezator. Złowieszczy „Carrion Flowers”, fantastycznie tasiemcowaty „Iron Moon”, rozdrapujący, narkotyczny „Dragged Out”. Po wyrazistym i energetycznym wejściu, Wolfe cudownie wkracza w świat próżni, niepewności oraz trwogi. Balladowy „Maw”, pełen dramatyzmu „Grey Days” oraz załamujący się „After The Fall” mocno grają na emocjach, które wyciszą dopiero akustyczny „Crazy Love” oraz senny „Simple Death”. Zdumiewającą zapaść po niepokojącym „Survive” wzmacnia w psychodelicznym finale „Color Of Blood” oraz obłędny, zawieszony w otchłani, tytułowy „The Abyss”. Całość brzmi jak soundtrack do horroru lub dramatu psychologicznego, ale takiego bez happy endu. Opowieść o wiecznej tułaczce po krainie samotności i próbach ucieczki z niej, powoduje, że Abyss w swojej dostojności, eklektycznej subtelności, ale i surowości wysysa emocjonalnie jak rzadko która płyta.
Chelsea Wolfe po zrobieniu trzy lata temu niespodziewanego kroku w tył wykonała teraz ogromny skok w przód, wydając najlepszy z dotychczasowych swoich krążków. Po jego trzydziestym przesłuchaniu wyobraźnia wyzwala pragnienie art doomowego koncept albumu, w którym „królowa mroku” sprawdziłaby się jak nikt inny. Duet z kimś pokroju Electric Wizard wypadłby obłędnie.
[Dariusz Rybus]