Trzeci kwartał bieżącego roku miał być silnie zaakcentowany przez twórczość Chelsea Wolfe. Przedstawicielka metal-folku czy jak kto woli gothic-folku miała najpierw zaprezentować się podczas tegorocznego Off Festivalu, a krótko po tym występie spodziewano się nowego jej albumu. Oczekiwania były spore, gdyż każdą z płyt artystki wyróżnia duża umiejętność łączenia skrajności. Z jednej strony niesamowite klimat, głębia, delikatność, z drugiej zaś dystans, zimno oraz oschłość.
Pain Is Beauty zaczyna się obiecująco. Pierwsze dwa utwory sumują wszystkie dotychczas znane zalety amerykańskiej wokalistki, będąc przy tym najmroczniejszym i najbardziej wciągającym otwarciem z dotychczasowych. „Feral Love” prowadzą kolejno po sobie motywy gitary, klawiszy, bębnów, ale ku dużemu zaskoczeniu pojawia się też elektronika. To doskonały przedsionek do monumentalnego, nostalgicznego „We Hit A Wall”, w którym wokalowi dla odmiany towarzyszą skrzypce oraz altówka. Jest magicznie, kojąco i bardzo spokojnie.
Niestety, udany wstęp drastycznie niszczą kolejne utwory, głównie za sprawą elektronicznej perkusji, która pasuje tutaj jak hiszpańskie sandały do skandynawskich mrozów. Przekombinowany „House of Metal”, pretendujący do najgorszego w całej biografii „The Warden” oraz popowy, niedopracowany „Destruction Makes the World Burn Brighter” budzą ogromne niedowierzanie. Mamy połowę płyty za sobą, a dalej następuje co najwyżej średni, przesłodzony „Sick” oraz schematyczny „Kings”. Poczucie dezorientacji i niedosytu są nie mniejsze jak wtedy, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia o odwołaniu sierpniowego koncertu artystki na festiwalu w Dolinie Trzech Stawów. Wydawnictwo na właściwy tor stara się przywrócić swoją dramaturgią dopiero ósmy „Reins”, ale to wysiłek próżny, zwłaszcza, że natychmiast marnie kontrastuje go zbyt intensywny „Ancestors, the Ancients”. Podobnie rzecz się ma z przedostatnim, podniosłym „They'll Clap When You're Gone” i zamykającym całość miałkim, tkliwym i podążającym donikąd „The Waves Have Come”.
Z wielkiej chmury spadł mały deszcz. Okazuje się, że niesamowitą barwę głosu można popsuć przeciętną muzyką. Fatalnie dobrane motywy elektroniki, słaba perkusja, zbyt dużo popowych i bardzo prostych wstawek stanowi o tym, iż z obozu Chelsea Wolf napłynęło drugie sromotne rozczarowanie w tym 2013 roku.
[Dariusz Rybus]