11 listopada 2014 roku amerykański zespół Old Man Gloom zdecydował się na dość absurdalny krok wydając pod tym samym tytułem dwie zupełnie różne płyty. By było jeszcze bardziej mętnie i nieczytelnie, do oficjalnego odsłuchu muzycy wrzucili trzeci wariant albumu, który ostatecznie nie doczekał się formalnej publikacji.
Pierwsza z oficjalnych edycji The Ape of God z miejsca przenosi w równolegle istniejący świat bazujący na zjawisku déjà vu. Każde kolejne jej odtwarzanie redefiniuje dotychczas odczuwane emocje. Bardzo przemyślany koncept dopracowany w najdrobniejszych detalach łączy elementy gatunków reprezentowanych przez członków projektu w ich rodzimych kapelach, stanowiąc 45-cio minutową arcyciekawą całość, której nie ma najmniejszego sensu słuchać wycinkowo. Muzyczne gestalt odbywa się za pomocą ośmiu ambientowych introdukcji występujących przed każdym z ośmiu utworów, tworzących jednocześnie wejścia i wyjścia dla zestawionych tutaj sfer. Za każdym razem z wyciszenia i spokoju następuje przejście w świat furii, wrzenia i eksplozji, dając efekt perfekcyjnie skrojonego kontrastu. Otwarcie bram do dźwiękowego Edenu dokonuje się przy udziale ogromnej siły, jakby zrzucanych z nieba głazów, które roztrzaskują się uwalniając niesamowite źródło energii, która przyjmuje postać natężonych wokali oraz walcowatych, niszczycielskich, momentami przesterowanych gitar. Ich moc podkręcona jest m. in. przez gościnną obecność Kurta Ballou, będącego zarazem producentem obu zaprezentowanych przez zespół wydawnictw. Niezwykłe odczucia potęgują podobnie skonstruowane do otwierającego „Eden's Gate”, drugi „Promise” i trzeci „Shoulder Meat”. Spektakularne wejście, schizofreniczne krzyki, kłębiąca się brutalność narastają po to, by ogniście wybuchnąć wyprowadzając z masywnej ściany dźwięku, kreujące kakofoniczną atmosferę, motywy okrucieństwa, lęku oraz wściekłości. Prawdziwa erupcja amoku, nadchodzi jednak dopiero w złowieszczym – świetne bezkompromisowe wokale Turnera – „Fist of Fury”. Niesamowite jest to, że mimo agresywnej formy album cały czas wzbudza poczucie wyczekiwania i równowagi, w czym główna zasługa ciągłych zmian i rewelacyjnej regulacji tempa. Przykładem wzorowej płynności jest właśnie końcówka „Fist of Fury” będąca jednocześnie rozpoczęciem „The Lash”. Converge'owo – Isis'owa hybryda zdaje się nie mieć końca serwując coraz to śmielsze rozwiązania (idealne połączenie rozjuszonego świata screamo z mglistym i ponurym postmetalem). Niszczący „Never Enter” ma z kolei to zacięcie, którego brakuje w ostatnich dokonaniach Converge. Piski, zniekształcenia, permanentna wrzawa wywołują lekkie paranoje, przy których produkcje The Haxan Cloak wydają się być kolędowym pojękiwaniem, co potwierdza również finałowy, znamienny w tytule „After You're Dead”.
Zapadająca cisza, oznaczająca koniec tej fenomenalnej płyty, ku zaskoczeniu i ekscytacji okazuje się jednak dopiero wstępem do drugiej odsłony, niefrasobliwie nazwanej tym samym tytułem. Po przesłuchaniu otwierającego „Burden” można stwierdzić, iż druga z płyt jest nie tylko kontynuacją, ale i spektakularnym rozwinięciem tego, co zespół przedstawił w części pierwszej. Kompozycje nie są jednak tutaj tak drastyczne. Potęgowanie klimatu w tym przypadku odbywa się za pomocą starannie przygotowanych intensywnych, pozostających ze sobą w harmonii ołowianych wstawek, które pobudzają umysł w nie mniejszym stopniu, aniżeli tumult na wydawnictwie numer jeden. Szum, piski, trzeszczenie oraz riff, ślamazarnie i bardzo kontemplacyjnie rozpoczynają album, serwując słuchaczowi swoiste życie po życiu. Pełny refleksji krążek zawiera mocno rozbudowane kawałki, z których najkrótszy trwa niecałe siedem, a najdłuższy ponad czternaście minut. Owe w swojej budowie przywołują na myśl skomplikowane struktury charakterystyczne dla Swans, artmetalową subtelność Tool, dokładność oraz masywność Meshuggah, a także mroczną atmosferą prezentowaną przez Neurosis. Mieszanka wprost idealna! Ciężar ekspresji i brutalności przekazu kreowany jest poprzez dronowe partie, wysuwający się na pierwszy plan raz powściągliwy, innym razem gęsty bas, rozbite riffy, szelesty, skrupulatną niczym tatuatorska igła perkusję oraz bardzo wyważone, ale jednocześnie bardzo zdeterminowane wokale. Obłędnie precyzyjny „Predators”, makabrycznie schizofreniczny „A Hideous Nightmare Lies Upon The World” oraz silnie skontrastowany, wręcz mistyczny „Arrows To Our Hearts” stanowią perfekcyjny rozkwit dwupłytowego wstrząsu, jednej z najistotniejszych pozycji awangardowego, eksperymentalnego metalu w historii.
Old Man Gloom będący projektem, a nie regularnym zespołem, potwierdza, iż forma tworzenia muzyki w oparciu o stacjonarnie funkcjonujące twory nie sprawdza się tak dobrze jak koncepty działające w krótkich, określonych ramach czasu i przestrzeni. Amerykanie po raz kolejny przygotowali rzecz unikatową, ponadczasową, niemalże ezoteryczną. Do idealnego przekazu treści zabrakło jedynie odpowiednio dystyngowanej formy publikacji. Nazywanie dwóch różnych dzieł tym samym tytułem jest pomysłem zgoła nietrafionym, tym bardziej, że popularność grupy raczej nie zakpi ze systemu sprzedaży ani Amazon, ani iTunes. Jaki był więc sens tego zabiegu? Nie wiadomo, ale sądząc po reakcjach nie wszystkim się to spodobało. Zespół niepotrzebnie zrobił tyle negatywnego szumu wokół tak genialnych, broniących się swoją zawartością produkcji.
[Dariusz Rybus]