Click here fot the English version of this article
Girls Against Boys (w skrócie GVSB) to post-hardcorowy zespół założony pod koniec lat 80. przez Eliego Janneya i Brendana Canty’ego, perkusistę legendarnego Fugazi. Zespół ten znany jest powszechnie ze względu na użycie dwóch gitar basowych w swoim instrumentarium. Jednak istnieją co najmniej dwa inne powody dzięki którym GVSB wyróżnia się na tle rówieśników gatunku: po pierwsze w zespołach post-hardcore’owych klawisze nie występowały albo w ogóle, albo były spychane na obrzeża - a tutaj często grają pierwsze skrzypce. Po drugie, pośród przedstawicieli tej estetyki nie było raczej osobowości wokalnych, nawet w tych największych zespołach (pokroju Shellac), a taką niewątpliwie jest frontman Scott McCloud.
GvsB niedawno wznowili działalność koncertową po kilkuletniej przerwie, grając u boku Slint i Shellac na niedawnym ATP i obchodzi dwudziestolecie wydania płyty Venus Luxure No.1 Baby a także nagrał nieźle przyjętą w środowisku muzycznym epkę The Ghost List, ich pierwsze studyjne wydawnictwo od 11 lat. W niniejszym numerze chciałbym przybliżyć sylwetkę zespołu, za sprawą wywiadów z jego byłymi, jak i obecnymi członkami, oraz subiektywnej selekcji najciekawszych wydawnictw, zaprezentowanej w drugim, powiązanym artykule.
W trakcie swojej blisko 25-letniej kariery mieli wzloty i upadki (na przykład kontrakt z Geffen Records, o który nie miałem serca pytać), otarli się także o mainstream i być może pomimo niesamowitego potencjału, nie zyskali aż tak szerokiego grona odbiorców, jakiego można by było się spodziewać. Mam nadzieję, że lektura wywiadów nakreśli profil zespołu, a przekrój, moim zdaniem, najciekawszych płyt w ich dorobku zachęci do bliższego poznania.
Skąd się wzięła nazwa zespołu i co ona oznacza?
Brendan Canty: To Eli nazwał zespół. W podstawówce na wf-ie w sportach zespołowych graliśmy w drużynach wybranych przez parę wyróżniających się sportowo uczniów albo bywało tak, że dzieliliśmy drużyny podług jakichś kategorii, np. płci. Dlatego też często bywało, że dziewczyny występowały przeciwko chłopakom. Oczywiście nazwa ta również odnosi się do seksu.
Eli Janney: Nazwa zespołu była poniekąd żartem, zawsze wydawało się nam, że dziewczyny i chłopaki są niejako zmuszeni do rywalizowania ze sobą, a nam się wydawało, że muzyka może nas wszystkich połączyć!
Czy moglibyście nam coś powiedzieć o okolicznościach w których powstał zespół? Jak się poznaliście?
BC: To było w szkole, gdzie siedzieliśmy razem na zajęciach u Pani Spann-Goode. Nauczycielem była przygłupim, ale musiała się komuś mocno podobać bo sprawiła sobie kreseczkę między nazwiskami w połowie roku szkolnego. Jeździła pickupem, co poniekąd mogło coś mówić o jej seksapilu. Miała w zwyczaju dawać nam masę testów i arkuszy gdy akurat leciały jej ulubione opery mydlane. Wyjmowała wtedy telewizor i stawiała go na swoim biurku jak gdyby nigdy nic, a my pracowaliśmy.
Eli siedział w ławce obok i co raz dogryzał mi i mojej koszulce Sex Pistols. To były lata 1979-1980. Miał brata imieniem Eddie (z którym grałem później w Rites of Spring) i występował w The Untouchables, najbardziej żywiołowym zespole w okolicy. Untouchables mieli też młodszego brata Iana MacKaye, Aleka, na wokalu i wydawali mi się totalnie nihilistyczni. Ja w tym widziałem urok, ale Eli – niekoniecznie. No ale tak czy inaczej, w końcu się zaprzyjaźniliśmy. Minęło trochę czasu zanim muzyka, którą starał się odgrywać przypominała muzykę w ogóle, ale z czasem osiągnął mistrzostwo w studyjnym fachu, pracując pod okiem Dona Zientary i zajmując się inżynierią dźwięku w Inner Ear Studios. Tym samym stał się w zasadzie niezastąpiony dla kogokolwiek zajmującego się muzyką w DC. Przeobraził się w studyjnego czarodzieja z intuicją jak nagrywać dźwięki na żywo, a potem jak przetworzyć je za pomocą komputera by całość miała ręce i nogi.
Po godzinach w Inner Ear, z jego pomocą wkradałem się do jego studia, gdzie pogrywaliśmy z dźwiękami, elektroniką i tworzyliśmy muzykę. Taka okazja zdarzyła się nam tylko kilkanaście razy, ale mieliśmy przy tym styczność z podstawami komponowania. Głównie muzyki. Nikt z nas nie potrafił śpiewać. Dlatego też Eli przyprowadził później Amy Pickering z Fire Party (która śpiewała na jednej z piosenek z debiutanckiej EPki – przyp. tłum.) i kolejnego ze szkolnych przyjaciół, Scotta McClouda. Było to bardzo trafne posunięcie. Tak czy owak, moja współpraca z Elim odbywała się we wczesnym okresie działalności Fugazi, gdy grywałem także z innymi ludźmi i wszyscy byliśmy wobec siebie przyjaciółmi, mieszkającymi w szeregowcach, a w takich warunkach szybko formowały się zespoły, zawiązywały przyjaźnie a kreatywność po prostu płynęła. Eli był definitywnie mózgiem zespołu i z tego co się orientuję, nadal nim jest. Jest bardzo zdeterminowany i kreatywny, a na dodatek ocieka przy tym muzycznym talentem.
EJ: Pracowałem wtedy w Inner Ear Studio i miałem możliwość nagrywania własnej muzyki za darmo, więc zapytałem się Brendana czy chciał wspólnie coś nagrać. Gadaliśmy o eksperymentowaniu z tworzeniem muzyki wyłącznie przy użyciu sampli i automatu perkusyjnego (pamiętaj o tym, że to były czasy przed Pro Toolsami!), no i zdecydowaliśmy się wreszcie coś stworzyć. Zaprosiliśmy więc na wokal Amy Pickering oraz Scotta, który grał dodatkowe partie gitarowe i także śpiewał. Brendan miał potem masę roboty w Fugazi więc postanowiłem kontynuować cały ten projekt z przyjaciółmi z Soulside, ze Scottem jako głównym wokalistą...i ludziom bardzo się to podobało. Gdy nadeszła jesień 1992 roku, Scott zaprosił mnie do Nowego Jorku i postanowiliśmy uczynić z GVSB pełnoprawny zespół.
Czy czułeś, że poza Fugazi, było coś innego, co czemu chciałeś się oddać bardziej swobodnie w osobnym projekcie?
BC: To był projekt dokładnie w takim stylu – eksplorowaliśmy dźwięki i zgłębialiśmy różne pomysły. Komponowaliśmy po prostu po to, by zobaczyć czy dobrze się nam razem pracuje. I tak było. Aczkolwiek miałem wtedy bardzo dużo różnych propozycji zewsząd i byłem zmuszony do podjęcia decyzji. Nadal pracuję z Elim tak często jak tylko się da, ale teraz on przeważnie nagrywa i miksuje rzeczy dla mojej wytwórni filmowej.
Gdy zakładaliście ten projekt, co chcieliście osiągnąć artystycznie? Czy miało to w założeniu potrwać dłużej, czy po prostu szukaliście dla siebie „piaskownicy” by zobaczyć co z tego wyniknie?
BC: Nie wydaje mi się, że wtedy planowaliśmy istnieć specjalnie długo. Cieszę się jednak, że zespół trafił na swoich ludzi, albo innymi słowy – że Eli znalazł dobrych kolegów. Więc wszystko skończyło się bardzo dobrze.
EJ: Był to zdecydowanie eksperyment, z założeniem by tworzyć interesującą muzykę. Ówczesna scena punkowa w DC miała się bardzo dobrze i wszyscy się w niej nawzajem wspierali, jednakże czułem, że akceptowała jedynie określony rodzaj muzyki, więc to była dla nas szansa na zrobienie tego, co tylko sobie chcieliśmy bez martwienia się o to, czy spisze się to na żywo czy nie.
Jak różniło się od strony kreatywnej tworzenie z GVSB a Fugazi? Jaki miałeś w tym projekcie udział?
BC: Fugazi to czterech gości napierdzielających codziennie w piwnicy. W GVSB był to Eli plus ktokolwiek kto się nawinął w okolicy. Z czasem stał się to oczywiście pełnoprawny zespół, pracujący równie ciężko co każdy inny, no i na pewno w sporym stopniu demokratyczny w swoich działaniach.
Przełom lat 80. i 90., jak można się z perspektywy czasu domyślić, to niesamowicie fascynujący okres, dla wielu ludzi te lata stanowiły synonim muzycznej rewolucji, gdzie niebawem wyłonił się na horyzoncie post-rock i nabrał wiatru w żagle. Wasza EPka, moim zdaniem, poprzedziła właśnie powiązane z tym gatunkiem muzyczne tendencje. Jaka panowała wtedy atmosfera? Bycie częścią rockowej awangardy (nie wspominam już nawet o Twoich osiągnięciach z Fugazi) musiało być niesamowicie ekscytujące…
BC: Wiesz, ręczę za to, że nikt wtedy z całej tej sceny DC nie widział świata poza czubkiem własnego nosa. Nasza scena była bardzo samowystarczalna – graliśmy dla siebie nawzajem i nigdy nawet nie zdarzyło nam się myśleć o kimkolwiek z zewnątrz. Ian MacKaye czasami jednak myślał kategoriami bardziej globalnymi, ale reszcie z nas po prostu wystarczało nagrywać nowe piosenki, a potem wykonywać je na żywo dla znajomych. Mnie osobiście frustrowało gdy chcieliśmy wydać jakiś album, by potem w połowie nagrań ktoś odszedł zespołu przez co często rozpadał się cały zespół. Dlatego też, gdy poznaliśmy się z Ianem, odnalazłem w nim kogoś, kto dzielił mój zapał do ciężkiej pracy i bez wahania skorzystałem z okazji by wspólnie tworzyć muzykę. Weszliśmy razem do jednej furgonetki i praktycznie nie wychodziliśmy z niej przez 15 lat. Eli i GVSB też tak na swój sposób zrobili i nadal jesteśmy sobie przyjaciółmi. Nawet jeśli mieszkają teraz w Nowym Jorku, tak jak wiele zespołów pierwotnie tworzących scenę DC, ja nie opuściłem tego miejsca ale widujemy się dalej, w Święto Dziękczynienia i w te inne okropne święta. Z Ianem widuję się w zasadzie co drugi weekend.
EJ: Wydawało się, że muzyka była wtedy wszędzie. Dla mnie były to bardzo ekscytujące czasy – dużo zespołów, dużo koncertów, dużo nagrywania. Ludzie, z którymi miałem styczność tryskali radością do muzyki.
Eli, Twój styl grania na klawiszach jest niezwykłą mieszanką dysonansów i teksturalności która raczej była niespotykana w kontekście muzyki post-hardcore’owej (która z reguły nie miała nawet w składzie klawiszowca, a co dopiero kogoś, kto nimi prowadzi zespół). Czym się inspirowałeś w swoim graniu?
EJ: Ha! Gdy wyciągnąłem keyboard w jednym z klubów na naszej pierwszej amerykańskiej trasie, ludzie krzyczeli „co to jest do cholery?”. Tamte czasy były bardzo gitaro-centryczne, a ludzie nie lubili klawiszy bo kojarzyły im się z tandetnym synth-popem z lat 80. Tak więc…wszystko co grałem było przepuszczone przez pedały od przesterów dzięki czemu było naprawdę głośno a publika wreszcie zaczęła uważać, że to naprawdę czadowe. Tak naprawdę brzmiało to jak przesterowana latająca bomba. Z biegiem czasu, nabrałem więcej pewności siebie, zacząłem używać organów i wprowadzać inne dźwięki.
Eli, byłeś częścią wielu różnych projektów, a także bardzo aktywny jako producent. Wszystko to musiało nieść ze sobą masę pozytywnych doświadczeń. Czego nauczyłeś się współpracując z tymi wszystkim artystami? A z drugiej strony, czy bałeś się, że obowiązki producenckie wybiją cię z rytmu jeśli chodzi o Twoją karierę z Girls Against Boys?
EJ: Właśnie teraz wróciłem na stałe do pracy studyjnej ale gdy byłem aktywny z GVSB, zawsze przedkładałem zespół nad wszystko. W ciągu mojej kariery były przeróżne czasy i nadal nieustannie dostaję maile z prośbą o współpracę, więc mogę powiedzieć, że mi się poszczęściło. Były co prawda też takie momenty, gdy myślałem o podjęciu się i innych rzeczy, ale za bardzo kocham muzykę. Możliwość tworzenia muzyki codziennie jest dla mnie błogosławieństwem.
Nawiązując do tytułu pierwszej epki GVSB – jeśli mielibyście nazwać pięć rzeczy związanych z muzyką, które sprawiły, że lata 80. i 90. były dla was wspaniałe, co byście wybrali?
EJ: Kolejność dowolna:
Hardcore z DC.
Ruch industrialny.
Pobyt w Polsce z Soulside w 1989.
Współpraca z Touch and Go.
Mieszkanie w Nowym Jorku w czasach boomu lat 90.
BC: Poszukiwania. Wyobraźnię. To tylko dwie, ale dla mnie właśnie to jest najistotniejsze – poszerzanie świadomości.
Co sprawiło, że wróciliście z artystycznej przerwy – zarówno do koncertowania, jak i do nagrywania?
EJ: Kocham tworzyć muzykę i wykonywać ją na żywo. Ciągle otrzymujemy propozycje grania na festiwalach w Europie i w tym roku zdecydowaliśmy się zagrać na paru z nich. Poczułem, że powinniśmy też coś nagrać, więc ja i Scott wzięliśmy pod lupę parę pomysłów, które przewijały się w naszych głowach i tak oto powstała nasza nowa EPka! Powrót do pracy nad własną muzyką w studiu był naprawdę przemiłym i wynagradzającym przeżyciem.
Alexis Fleisig: Nie było żadnego konkretnego powodu, pomyśleliśmy sobie, że troche sobie pokoncertujemy by uczcić dwudziestą rocznicę wydania Venus Lux. Eli miał już parę pomysłów na piosenki w zanadrzu I pomyśleliśmy sobie – czemu nie? Akurat tak się złożyło, że wszyscy wtedy byliśmy w okolicy Nowego Jorku, więc wszystko poszło zaskakująco gładko i przyjemnie.
W trakcie swojej kariery, raczej zdarzało się wam grać częściej koncerty w kameralnych klubach aniżeli na dużych festiwalach na świeżym powietrzu. Nie tak dawno temu graliście właśnie taki koncert w Polsce – jak wam się podobało na OFF Festival?
AF: Takie festiwale są przyjemnością – dużo miejsca, masa ludzi – ale z drugiej strony otwarta przestrzeń ma z reguły negatywny wpływ na dźwięk więc przeważnie ludzie mają styczność z nieco gorszą wersją muzyki. Dość często zdarza się, że dźwięk traci swoją klarowność i brzmi zupełnie inaczej w zależności od pogody albo od tego gdzie stoisz. Mimo wszystko festiwale są teraz na porządku dziennym więc nie da się tego uniknąć.
Scott McCloud: Myślę, że wolimy zwykłe występy w klubach ale Girls Against Boys przez lata występowało na całkiem pokaźnej liczbie festiwali (Reading, Lollapalooza, Mt Fuji Rock i wiele innych). Ale granie na OFFie było świetnym przeżyciem – zawsze jest fajnie mieć okazję zagrać dla sporej publiki, a właśnie ten festiwal zdaje się być jednym z najlepszych obecnie, więc byliśmy dumni, że mogliśmy tam zagrać.
Z własnej obserwacji odniosłem wrażenie, że macie chyba słabość do Wschodniej Europy – co sprawia, że jest dla was atrakcyjna?
AF: Lubimy ten region ponieważ lubimy grać w miejscach gdzie dotychczas jeszcze tego nie robiliśmy. GDy wędrujemy coraz dalej, do Polski, Ukrainy czy innych krajów, doświadczamy czegoś nowego i to właśnie to jest dla nas najbardziej interesujące.
SM: Na początku lat 90. było nam bardzo trudno grać w wielu częściach Wschodniej Europy…a od około roku 2009 zaczęliśmy grywać tam przesadziście często. Sądzę, że wynika to z tego, że nie mogliśmy tego zbytnio robić wcześniej. No i szczęśliwie dla nas, ludzie nadal o nas pamiętają w wielu różnych miejscach, a tym samym my mamy szanse je odwiedzić i w nich zagrać.
Można odnieść wrażenie, że nie zmieniliście się jako zespół przez 20 ostatnich lat, wydajecie się nadal grupą luzackich gości, kochających to, co robicie i mających nadal w sobie charakterystyczną, nastoletnią duszę. Na dodatek wyglądacie jakby czas zatrzymał się dla was w miejscu? Możecie wyjawić, jak to robicie?
AF: Zmieniliśmy się jednak sporo, choć wszyscy nadal lubimy muzykę i stawianie sobie nowych wyzwań, przez co wszystko nadal wydaje się dla nas świeże. Chciałbym wierzyć, że nie starzejemy się, ale od czasu do czasu spoglądam w lustro i chce się westchnąć „o jeju”..
SM: Nigdy nie słyszałem by ktoś nas tak opisał, więc jest to dla mnie pewne novum. Sporo z tego, co robiliśmy miało według mnie cyniczne a nawet wręcz złowieszcze zabarwienie i wydaje mi się, że kiedyś byliśmy postrzegani jako nazbyt poważni. Z drugiej strony to miłe, że z biegiem czasu ktoś wreszcie jest w stanie dostrzec subtelne poczucie humoru wplecione w naszą twórczość. W większości piosenek GVSB z lat 90. można doszukać się kąśliwych aluzji odnoszących się do splendoru związanego z muzycznym show-businessem…a także do wyidealizowanych i – być może – zwodniczych pokus „życia nocnego”, itp.
Co do nie starzenia się – podpisaliśmy cyrograf z diabłem na początku lat 90. Jak tylko skończymy swoje, zestarzejemy się o 20 lat w jedną noc.
Od Soulside do Girls Against Boys dzieliła was długa droga, jednakże pomimo tych różnic, moim zdaniem można odnaleźć pomiędzy tymi dwoma zespołami wspólny mianownik – który ja bym określił mianem pewnego rodzaju „popowej” wrażliwości. Czy jesteście w stanie rozróżnić to w odniesieniu do Soulside i GVSB? Czy po prostu była to dla was naturalna ewolucja koncepcji, która przeniosła się z jednego zespołu na drugi pomimo odmiennego brzmienia?
SM: Jeśli można mówić o popowej wrażliwości, to nie ująłbym jej w mainstreamowym znaczeniu tego słowa, skądinąd była to swobodnie przebiegająca przemiana, będącą następstwem naszych młodocianych inspiracji. Myślę, że zaistnienie na scenie DC – Dischord od wczesnych lat także miało znaczenie. Tak dla ciekawostki wspomnę także, że wtedy lubowaliśmy się także we wczesnym hip-hopie (Public Enemy, itp.)…i wydaje mi się, że tworząc Girls Against Boys poszerzyliśmy nasze kręgi zainteresowań do grup takich, jak Killing Joke, Big Black, tudzież początkowych twórców industrialu, The Fall, a potem Ministry i NIN…tak naprawdę to jeszcze całkiem sporo różnych rzeczy. Nie wiem czy ja bym to nazwał „popową wrażliwością”, ale podejrzewam, że chodzi Ci o pewien styl naszego brzmienia. Wiesz, wychowywałem się na takich rzeczach, jak np. na AC/DC i Ozzy Osbourne i wydaje mi się, że nawet to można gdzieś u nas odnaleźć.
AF: Dla mnie „popowa wrażliwość” to po prostu inny sposób na wyrażenie, że coś jest przystępniejsze. Wiadomo, że jest masa okropnych rzeczy, które można uczynić z muzyką, ale z drugiej strony nie znaczy to, że musisz wyzbywać się czegoś, co Cię porusza w imię jakiegoś rodzaju „purytanizmu”.
Jeśli chodzi o kategoryzację to wrzucano raczej was luźno gdzieś pomiędzy post-hardcore’em a noise-rockiem, choc tak naprawdę – dla mnie – nigdy nie byliście stałą częścią żadnej sceny muzycznej. Wiem, że pewnie sami niezbyt jesteście zainteresowani szufladkowaniem siebie samych, ale czy na początku lat 90. czuliście jakąś więź między jakimiś innymi zespołami z tego okresu?
SM: Myślę, że czuliśmy się oczywiście blisko związani z Fugazi (mieliśmy te same wspólne korzenie – Washington, DC i Dischord) i Jesus Lizard z naszej późniejszej wytwórni Touch & Go. To właśnie z tymi zespołami często koncertowaliśmy i żywiliśmy do nich ogromny szacunek.
Co do nazewnictwa, nie widzę problemu w nazywaniu nas post-hardcore czy noise-rockiem…czy czymkolwiek. Musimy jakoś to nazywać. Etykietka i tak przez lata ulega ciągłej zmianie. Na początku był to rock alternatywny. Potem indie. Jednakże te łatki z czasem zatracają swoje znaczenie.
AF: Zawsze czuliśmy, że blisko nam do rzeczy z DC – Dischord, jak również wszystkiego co wychodziło na Touch and Go: The Jesus lizard, Shellac, Tar, Arcwelder, Slint, The Rachel’s, Shipping News, itp. Wszyscy ci ludzie byli naprawdę mili i otwarci w dokładnie ten sam sposób, w jaki była stara scena DC – Dischord. Z innych miejsc, lubiliśmy bardzo scenę San Diego – Rocket from the Crypt i Drive Like Jehu.
Koncertowaliście ostatnio z legendą post-hardcore’u, Davidem Yowem. Jak do tego doszło? Jakie to uczucie z nim koncertować i co jego muzyka dla was znaczy?
SM: David to stary przyjaciel. Dawniej bardzo często wspólnie koncertowaliśmy i wtedy też zbrataliśmy się ze sobą, chociaż powiedziałbym, że ta więź stała się najbardziej wyczuwalna dopiero po latach. Jak do tego doszło? W tym roku zostaliśmy zaproszeni na Donau Festival w Austrii, a do tego organizatorzy zapytali się mnie, z kim najbardziej chciałbym wystąpić wspólnie, no i pierwsza osoba, która mi przyszła do głowy, to właśnie David. Spodobało nam się to i daliśmy wspólnie 4 kolejne koncerty w Stanach we wrześniu. Nie wykluczam, że będzie tego więcej.
AF: Z Davidem znaliśmy się od zawsze i pomysł ten ziścił się dzięki festiwalowi w Krems w Austrii. Pierwotnie Scott miał taki zamysł, by go zaprosić, aby mógł zaprezentować tam swoje dzieła wizualne, ale pomyśleliśmy sobie – kochamy The Jesus Lizard, czy można zrobić coś fajniejszego niż zagrać coś razem? No i bardzo szybko przerodziło się to w pomysł na wspólny występ. David jest niesamowitym artystą, więc współdzielenie z nim sceny i granie tych niesamowitych rzeczy z nim było zbyt wielką dla nas pokusą, by z niej nie skorzystać.
Czy posunąłbyś się do tego by określić go mianem amerykańskiego Marka E Smitha?
AF: Myślałem, że Scott to amerykański Mark E Smith.
SM: Nie, uważam, że to nie byłoby w porządku.
Kontynuując ten wątek, nie napotkałem się co prawda na wiele wzmianek innych zespołów powołujących się na inspiracje wami, jednakże w tym gronie wyróżniała się szczególnie jedna grupa, mówię o Deftones. Co więcej, ich wokalista wydawał się także mocno inspirować wokalną histerią Davida Yowa. Czy mieliście z nimi do czynienia? Co o nich sądzicie?
AF: Lubię ich i myślę, że coś tam nas z nimi łączy. Graliśmy wspólnie z Rage Against the Machine spory czas temu, no i na ten właśnie występ przyszli goście z Deftones. Spotkaliśmy się później i rozmawialiśmy o wspólnym koncertowaniu, do czego, niestety, nie doszło.
SM: Poznaliśmy się z Chino i resztą ekipy z Deftones bardzo wcześnie, jeszcze w Sacramento, gdy byliśmy w Soulside, no i wtedy niewiele zespołów grało tego typu rzeczy. Zach de la Rocha również był na naszym koncercie w garażu w San Diego. Oczywiście można w jakimś stopnia porównać nas, Deftones i RATM, ale jest to jednak zdecydowanie inna muzyka, chociaż na pewno można doszukać się w nich pokrewnych nam dusz.
Czemu zdecydowaliście się na dwa basy, począwszy od Venus Luxure No. 1 Baby? Czy był to ukłon w stronę Swans?
SM: Nie, ten cały motyw z dwoma basami był szczęśliwym dla nas wypadkiem. Niczym więcej.
AF: Tak naprawdę to dwa basy mieliśmy już na pierwszej epce, Nineties vs Eighties gdzie Eli grał na nim na Kitty-Yo, a Johnny nie chciał się obijać więc pomyśleliśmy sobie – czemu nie? Dwie basówki dadzą radę w tej piosence – więcej basów, więcej zajebistości.
Wasza muzyka składa się z pozornie nieskładnych lub bardzo kontrastujących do siebie partii, jednakże gdy traktuje się to jako całość, w jakiś sposób wszystko ma perfekcyjny sens. Jakbyś to wytłumaczył? Jak wam się udaje sprawić, że to działa?
AF: Sądzę, że duży wpływ na to miało wspólne granie już od roku 1982, więc muzyka stała się dla każdego z nas drugim językiem, gdzie rozumiemy się nawzajem bez dokańczania “zdań” i każdy z nas nabrał intuicji, jak je rozwinąć i dopełnić. Oczywiście czasami może to wychodzić także na złe, ale my tak właśnie tworzymy muzykę.
EJ: Zawsze podobało się nam w naszej muzyce tworzenie pewnego rodzaju napięcia między każdym z nas, a dźwięki pozornie ze sobą niekompatybilne są najlepszą metodę na jego wytworzenie. Poza tym, lubię rozwijać się w studiu i używać nowych dźwięków by poszerzyć ich paletę. Przyznam, że okiełznanie ich zajmuje sporo czasu a do tego trzeba wyjść z założenia, że nie wszystko musi się od razu udać, gdy starasz się poszukiwać nowych pomysłów. Ale właśnie takie podejście zadziała gdy ma się wsparcie całego zespołu, więc muszę podziękować moim kolegom z zespołu za pozwolenie mi na wszystkie te szalone rzeczy, których dokonałem w studiu. Wolałbym by w dzisiejszych czasach ludzie nie spieszyli się i starali się wypróbować wszystko, co ma do zaoferowania studio i „tracili” w ten sposób czas.
Wasze pierwsze trzy wydawnictwa brzmią niczym kompletnie trzy inne zespoły, jednakże zarazem brzmią one bardzo dojrzale. Każde z nich wnosi coś nietuzinkowego. Jak byście wytłumaczyli taki stylistyczny rozrzut?
SM: Pierwsze dwa nagrania określiłbym jako studyjne wygłupy, a dopiero na trzecim odnaleźliśmy samych siebie. Tak można to najprościej ująć.
AF: Ależ byliśmy niedojrzałym zespołem starającym odnaleźć swój właściwy styl. Wtedy byliśmy świeżo po rozpadzie Soulside, nieustannie koncertując i chcieliśmy zrobić coś nie do końca hardcore’owego. Poczuliśmy, że wszystkie te koncerty w otoczeniu zespołów wyłącznie tego typu stały się dla nas pułapką. Gdy skończyliśmy z Soulside, poczuliśmy, że możemy zrobić wszystko. I byliśmy w stanie. Bardzo.
Na Tropic of Scorpio w kilku piosenkach wyłoniła się lekka jazzowa atmosfera, a w przeciągu 3 lat założyliście (Scott i Johnny) New Wet Kojak które angażowało się w takie klimaty. Skąd się wziął ten jazzowy element w Girls Against Boys? Czy wyszło to od Ciebie, Scotta, czy od Johnny’ego? A może natchnął was do tego Eli?
SM: W obydwu grupach ich członkowie w zasadzie mają tyle samo do powiedzenia odnośnie wszystkiego i takiż sam wpływ na komponowanie, więc wszystko odbywało się mniej lub bardziej demokratycznie.
AF: Wydaje mi się, że był to Johnny. Bardzo interesował się reggae i jazzem a Scott lubił Toma Waitsa, Johna Lurie i tego typu mgliste i z lekka sprośne klimaty, które można u nas czasem napotkać w późniejszych albumach. Johnny’ego bardziej kręciło A Love Supreme i tego typu rzeczy i był to niesamowity powiew świeżego powietrza względem formuły: „raz, dwa, trzy, cztery – przejście do moshowania – tekst o tym jak ucierpiały Twoje uczucia”.
Z drugiej strony, na House of GVSB tenże element jazzowy całkowicie niemal zaniknął, więc podejrzewam, że to była świadoma decyzja by New Wet Kojak nie wchodził w drogę GVSB i vice versa?
AF: New Wet Kojak poszło bardziej w stronę jazzu a ja nie przepadam szczególnie za saksofonami.
Wracając do tematu Tropic of Scorpio – wiem, że ten album powstał jako studyjny eksperyment, kiedy nawet nie zaczęliście występów na żywo. To musiało być niezłe wariactwo, jak sobie z tym poradziliście? Czy była to czysta zabawa, czy może bardziej martwiliście się, co z tego wyjdzie?
SM: Dwa pierwsze nagrania były projektami studyjnymi, gdzie staraliśmy się odnaleźć w tym wszystkim. Są tam pewne świetne momenty (“Stay in the Car” “Kitty-Yo” “My Night of Pleasure”) ale ostatecznie myślę, że te wcześniejsze dzieła mają mniej do zaoferowania niż te późniejsze, zespół tak naprawdę rozkręcił się i zaczął na dobre od Venus Luxure No. 1 Baby (1993)…ale nie martwiliśmy się zbytnio takim układem rzeczy. Co nie znaczy z drugiej strony, że nie sprawiało nam to frajdy.
Chciałbym porozmawiać o waszych inspiracjach, ale o tych trochę mniej oczywistych, na przykład na Cruise Yourself było tak wiele różnych faktur i zastosowaliście całą paletę dźwiękowych niuansów – do tego stopnia, że miejscami brzmiało to iście art-rockowo (nie, że to zarzut) – mam wrażenie, że sporo z tego było sprawką Eliego…czym się wtedy inspirowaliście?
AF: Co do Cruise Yourself, to wygodnie się dla nas złożyło, że ostro wtedy koncertowaliśmy promując Venus Lux... i część piosenek powstała w trasie, a potem mieliśmy całe dwa miesiące przerwy by dopisać i nagrać resztę. Przyznam, że niektóre z piosenek mogłyby być ciut bardziej dopracowane, ale z drugiej strony fajnie było wreszcie przebrnąć przez cały ten proces bez ciągłego cofania się myślami wstecz i poprawiania. Nasz producent, Ted Niceley, naprawdę pomógł nam „zagęścić” nasze kompozycje i uświadomił nam istnienie niuansów, z którymi wcześniej nie stykaliśmy się zbyt często.
SM: Cruise Yourself było drugim albumem dla Touch and Go i kontynuowaliśmy na nim pomysły podjęte wcześniej na Venus Lux i – co do drugiej części pytania – nie, jesteśmy zespołem gdzie wszyscy współpracują ze sobą, więc nigdy jedna osoba nie przeważa nad innymi. Swoje albumy nagrywaliśmy i nagrywamy na żywo z zamysłem, że mają one stanowić dokument tego, co zespół stanowił w danym czasie i chwili. Ted Niceley był odpowiedzialny za produkcję wszystkich naszych albumów dla Touch & Go i wydaje mi się, że jego wpływ jest trochę niedoceniony.
A co Ty sądzisz o tym albumie, Eli?
EJ: Po Venus Lux przełamaliśmy wszelkie opory co do używania nowych, interesujących brzmień by uzupełnić narrację. Nie wszystkie z nich musiały być przesterowane! Ted totalnie zachęcił nas do wyzwolenia w sobie kreatywności. Zajmował się bardzo różnorodną muzyką, nie tylko zgrzytliwym punkiem. Puszczał nam różne rzeczy w studio i rozmawialiśmy o tym, co nam się podobało, a co nie. W tamtych czasach wiele interesujących trendów przekradało się do muzyki zahaczającej o mainstream, np. Beastie Boys stali się bardziej jazzowi a Nick Cave and the Bad Seeds prominentnie używali pianina i organów.
Scott, w jednej z recenzji Venus Luxure No.1 Baby napotkałem się na dość niezwykłe porównanie Twoich spokojniejszych momentów refleksji do Nicka Drake’a. Czy poszukiwałeś inspiracji także w takich ascetycznych, minimalistycznych songwriterach?
SM: Bardzo lubię Leonarda Cohena (jest o nim świetna nowa książka – “I’m Your Man”. W jednym z moich ulubionych nowojorskich barów (International) była szafa grająca, gdzie były jego utwory i słuchałem ich nieustannie, siedząc gdzieś w kącie, pisząc teksty… “First We Take Manhattan”, “I'm Your Man”, “Everybody Knows”, itp. Świetny z niego tekściarz – i tak, zdecydowanie przyznaję, że tego typu artyści byli inspiracją.
Z innej beczki, waszą muzykę wprowadziło do świata filmu pewne pokolenie reżyserów, mówię konkretnie o Kevinie Smithie, Richardzie Linklaterze i Gusie van Sancie. W swoim artystycznym dorobku wszyscy oni często brali pod lupę pewien nihilistyczny zeitgeist związany z problemami młodych ludzi. Czy mieliście okazję zobaczyć filmy, w których wykorzystano waszą muzykę? Czy odnaleźliście w nich coś, co do was szczególnie przemawia? A tak przy okazji, jakie było wasze doświadczenie z licencjonowaniem własnej muzyki, pamiętacie coś takiego? Jeśli tak, jakie to było dla was uczucie, gdy wiedzieliście, że ktoś wykorzysta waszą muzykę?
AF: Widzieliśmy wszystkie filmy w których użyto naszych piosenek i również dostrzegam w nich pewną dozę nihilizmu, który nam się podoba, więc jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że jesteśmy z nimi w jakiś sposób utożsamiani. Wszyscy reżyserzy, których wymieniłeś należą do naszej ścisłej osobistej czołówki. Jestem zdania, że każdy z nich ma niesamowity talent do uchwytywania chwil, które dla mnie stanowią prawdziwe amerykańskie życie (i w ogóle życie w uniwersalnym tego słowa znaczenia), będące mieszanką nudy i momentów podekscytowania, które są nierozłączną częścią egzystencji każdego z nas – prawdziwych ludzi, w przeciwieństwie do np. fantazyjnych wytworów rodem z Jamesa Bonda. Myślę, że w takich chwilach kryje się piękno i prawda, które są bardziej transcendentalne niż wybuchy i sceny akcji. Z drugiej zaś strony, ludzie zawsze chcieli umieszczać naszą muzykę w scenach barowych…więc chyba inspirujemy pijaków.
SM: Tego typu rzeczy często miały miejsce w latach 90. Rock alternatywny był na topie i w wiele filmów miało ścieżki dźwiękowe w takim właśnie stylu. Fajnie było brać w tym udział, szczególnie gdy okazywało się, że nasza piosenka miała być częścią ważnej sceny, a tak się czasami zdarzało. Od strony zaplecza wyglądało to tak, że to wytwórnia dostawała prośbę o możliwość wykorzystania piosenki, a my mogliśmy poddać film ocenie i zależnie od tego czy nam się podobał czy nie, rozważyć ewentualny udział w soundtracku. Rzadko się zdarzało, że był bezpośredni kontakt pomiędzy twórcami filmów a muzykami. Tak czy inaczej, miło było stać się częścią „Suburbii” Linklatera i „Clerksów” Kevina Smitha, no i oczywiście lubię te filmy. Uwielbiam w szczególności filmy Linklatera, a moim faworytem jest „Slacker”.
Alex, byłeś członkiem wielu przeróżnych zespołów, od Soulside przez GVSB i Edsel po Obits – muzycznie reprezentowały one także bardzo skrajne stany emocjonalne. Na przykład, twórczość Edsel była bardzo introwertyczna i pełna teksturalności, z kolei Obits było bardzo ekstrawertyczne i stosunkowo surowe w brzmieniu. Podejrzewam więc, że umiejętność adaptacji to ostatnia rzecz, z jaką masz problemy?
AF: Lubię wyzwania, gdy adaptacja staje się koniecznością i gdy jakaś artystyczna idea – a nie indywidualność – jest najważniejsza. Jednak w szerszym ujęciu, powiedziałbym, że wszystkie te zespoły są mimo wszystko dość podobne do siebie i reprezentują to samo muzyczne spektrum.
No i wreszcie chciałbym wspomnieć o nowej EPce, The Ghost List, za sprawą której dokonaliście udanego comebacku i pokazaliście, że nadal macie sporo pomysłów na muzykę i chcecie coś powiedzieć. Jakie macie plany co do wydania kontynuacji w formie długogrającej?
AF: Teraz na każdą kolejną płytę potrzebujemy dekady (śmiech).
SM: Zobaczymy, póki co niech będzie to tajemnicą.
Q: How did the band get its name, what does it stand for?
Brendan Canty: Eli Janney named the band. In elementary school you have a choice as to whether compete against each other as teams, picked by a chosen pair of uber-athletes. or whether to play in teams assigned by more genetic categories, such as gender. So, we have often played games where the “girls” play against the “boys”. Of course it also means sex.
Eli Janney: The band name was a bit of a joke, it always seems that girls and boys are against each other. Our hope is that music can bring us all together!
Q: Could you tell us something about the circumstances surrounding the band's inception? How did you meet each other? What were the boys from Soulside / Fugazi like when you said that you'd like to establish a side-project (to my knowledge GVSB formed when Soulside was still active, albeit it was towards the end of Soulside’s activity)?
BC: Eli and I met when we were seated together next to each other in Ms. Spann-Goode’s class. She was a dimwitted teacher who must have been attractive to someone because she procured her hyphen half way through the year. She drove a pickup truck, which might have something to do with her sex appeal. She had a habit of giving us tests and worksheets at the same time her “stories” or soap operas, were on TV. She would pull out the television and put it on her desk while we worked.
Eli sat at the desk next to me and made a lot of disparaging remarks about my Sex Pistols shirt. This was in 1979-1980. His brother Eddie Janney (who later played with me in Rites of Spring) was in a band called The Untouchables, who were the most caustic band going. With Ian MacKaye’s younger brother Alec singing for them, they seemed wholly negative, which appealed to me, but not to Eli. Anyway, we became friends. It took a little while for Eli to come around and play music that resembled music, but eventually he became a master in the studio, working under Don Zientara and engineering at Inner Ear Studios and generally becoming indispensable to everyone in DC who played music. He was a real studio wiz, recording live events and figuring out where computers fit in the whole equation.
After hours at Inner Ear he would sneak me in and we would fuck around with sounds and electronics and writing. It really only happened a dozen times or so, but we were doing the basic job of writing together. Mostly music. Neither of us sang. And Eli brought in Amy Pickering of Fire Party, and Scott McCloud, another school friend, to sing. A very smart move. Anyway, most of my involvement with Eli was during the early days with Fugazi, when I was playing with a few other people as well, and we were all friends, living in group houses together and the times really made for quick bands and friendships and creativity. Eli was definitely the mastermind of Girls Against Boys, and from what I can tell, he still is. He is a very motivated, creative person, who drips talent and ability.
EJ: I was working at Inner Ear Studio and had the opportunity to record my own music for free, so I called Brendan and asked him if he wanted to make some music. We had been talking about experimenting with creating music just using samplers and drum machine (keep in mind this is before Pro Tools!) and decided to create some songs. We enlisted Amy Pickering to sing, and Scott to play some guitar and sing as well. Brendan then got busy with Fugazi so I decided to continue with my friends from Soul Side, with Scott singing all the lead vocals.And people liked it! In the fall of 1992, Scott invited me up to New York to do Girls Against Boys full time as a band.
Q: Did you feel there was something else for you to explore more freely in a standalone project?
This was definitely one of those projects where we exploring sounds and ideas. Just writing to see if we liked working together. We did but I was also given a lot of other opportunities at the same time and had to make a choice. I still work with Eli as often as I can, but mostly he records and mixes things for my film company.
Q: When you first established the project, what were you hoping to achieve artistically? Was the project meant to last longer or did you want a to have a playground for you and your friends and see what would happened later?
BC: I don’t think it was meant to last longer at the time. I’m glad that band found each other, or that Eli found all those guys to work with. It’s seems like a perfect match.
EJ: It was definitely done as an experiment to create interesting music. The punk scene in DC at the time was very strong and supportive, but I felt like it only accepted a certain kind of music, so this was a chance to make whatever we wanted without having to make it work live.
Q: What about the name of the EP? Was it intended to be a reflection of your creative dichotomy all along or was it a statement made after recording everything, rather expressing that you still were exploring which way you want to go?
EJ: It was named for the time the two sides were recorded, but it definitely took on new meaning as the nineties progressed.
Q: How did the creative experience with GVSB differ from Fugazi back then? What was your involvement?
BC: Fugazi was 4 people in a basement every day hammering out songs. GVSB was Eli and whomever showed up. They eventually became a real band. Who worked as hard as anyone and who obviously were to some degree democratic in their methods.
Q: On the first EP there are distinct though sometime distant echoes of Swans, Godflesh, Ministry, Big Black creatively intertwined in your own ideas. Was that what you were into those days?
BC: I think all that and Nitzer Ebb too, and a lot of the dance music that was happening. but mostly what you are hearing is technology begging to be allowed into rock music.
EJ: Yes, definitely. I was into the industrial scene, especially the Wax Trax stuff. Einsturzende Nuebauten was also a big influence at that time, so experimental and crazy sounding. Basically anything pushing the envelope of what was considered music.
Q: Years, 1988-89 and 1990 must have been exciting times, for a lot of people these were watershed years, not too soon after post rock movement came into life with full force - and your EP anticipated it in some ways. What was in the air those days? It must have been very exhilarating to take part in this vanguard movement…
BC: I will guarantee that no one in the scene thought much beyond DC. We had a very self-supporting music scene that played for one another and never ever had a thought that anyone outside. Ian MacKaye may have been thinking more globally, but the rest of us were just happy to have new songs to be playing for our friends. I was so frustrated to keep making records and have a bass player quit or whatever, and have the band break up. So when Ian shared his desire to work as hard as possible, I jumped at it. We got in the van and didn’t get out for 15 years. Eli and GVSB did the same in their own way and we have all remained friends all these years later. Though they all live in NY now as do a lot of that original scene, I still live in DC and we see each other around Thanksgiving and some of the other horrible holidays. Ian and I see each other every weekend just about.
EJ: There was music everywhere, it seemed. A very exciting time in my life, lots of bands, lots of shows, lots of recording. People were very pumped about music!
Q: Your keyboard playing style is an unusual mixture of dissonance and texturality that had few if any precedents in context of post-hardcore music (which traditionally didn’t even include keyboards let alone be keyboards-driven!). What were your inspirations with regards to keyboard playing?
EJ: Ha! On our first tour across America when I would pull out the keyboard and set it up people in the club with yell out "Fuck! What is this?" It was a very guitar-oriented time in music, people didn't like keyboard because they were seen as cheesy 80s synth pop. So I played everything through a distortion pedal and made it really loud, then the crowd was like “Alright! This Rocks!”. Basically I made it sound like a distorted buzz bomb. Later I felt more comfortable bringing in organ and other sounds.
Q: Eli, you’ve been a part of wildly different side-projects over the course of your career, you’ve been also very active as a producer. All in all that must have provided a bucket load of positive experience. What did you learn working with all these artists? On the other hand, were you at some point afraid it might disrupt your full-time career with GVSB?
EJ: I'm back to working in the studio full-time, but during GVSB active years I always put the band first. I've had a varied career and still get emails all the time to work, so I'm very lucky. But I've thought about doing other things in my life, but I love making music. It's a joy to be able to create music every day.
Q: Last question, on a note related to GVSB's first EP, if you had to pick 5 things that made Eighties and Nineties so awesome to you (like particular bands or certain trends) musically, what would they be?
BC: The exploration. Imagination. That’s only 2. But that’s the most important thing. Expansion of the mind.
EJ: In no particular order:
DC Hardcore
The industrial music movement
Playing Poland with Soul Side in 1989
Being a part of Touch and Go records
Living in NYC during the boom times of the 90s
Q: What made you break your hiatus, first when it came to touring (a couple of years ago) and then when it came to recording (with your recent EP)?
EJ: I love making music and playing music. We always receive festival offers throughout Europe and this year we decided to play some. I really felt that we should do some recording as well, so we took some song that had been floating around in my head and some of Scott's and made a new EP! It was really fun and rewarding to work on my own music in the studio.
Alexis Fleisig: No real specific reason. We thought we would do some shows to celebrate the 20th anniversary of the release of Venus Lux. Eli had some songs floating around and we thought why not? since we were all going to be around NYC at the same time. It was surprisingly easy and fun.
Q: Throughout your career, I guess you were rather more used to playing bigger amount of in-doors, intimate gigs rather than big outdoors festivals. You’ve recently played in Poland at the latter type – what was the experience at OFF Festival like for you?
AF: A lot of these festivals are fun to play-lots of space, a lot of people-but playing outdoors usually has an adverse effect on the sound so generally people are getting a subpar version of your music. It tends to getting pretty washed out and sounds very different depending on where you are standing or whatever the weather is. But festivals are just a reality now so that's the deal.
Scott McCloud: I think we prefer normal club shows, but Girls Against Boys has played more than our fair share of large outdoor events over the years (Reading, Lollapalooza, Mt Fuji Rock, countless others). But yes, playing at OFF was a great experience its always nice to have the opportunity to play in front of a large crowd and it seems to be one of the best European festivals these days, so we were proud to play there.
Q: From my personal observation and experience, you rather seem to have a penchant for Eastern Europe – what does make it so appealing to you?
AF: We like Eastern Europe because we like to play in places we haven't played yet. As we go deeper and deeper into Poland or the Ukraine or wherever, we get to experience new things which keeps everything interesting.
SM: In the early 90's it was very difficult for us to play in many areas of Eastern Europe... and since 2009 or so we have done a somewhat disproportionate amount of shows in the East. But I think that's mostly down to the fact that we couldn't easily do it back then. And luckily for us, we are still remembered in many places so its possible for the band to finally visit and play them.
Q: You didn't seem to change as a band over the last 20 years, to me you're still a bunch of playful guys really loving what they do and having that inner teenage spirit in yourselves. On top of that, you didn't even seem to age one bit. How do you do it, seriously?
AF: We have changed a lot but we all still like music and still like to challenge ourselves and that keeps everything pretty fresh. I'd like to think we don't seem to age but every now and then I look in a mirror and… egads.
SM: I've never heard someone qualify Girls Against Boys as “playful … having inner teen spirit” so that's...different. A lot of the stuff has a more cynical, even mean-spirited, sound to my ears, and I think in the old days we were seen mostly as being overly serious, if anything. But its nice to see that later on some people can maybe relate to the subtle sense of humor, however dark, that weaves through many of the songs. Most of our songs from the 90s involve lyrical jabs at the whole idea of fame in music... the romanticized and perhaps false promises of “nightlife”, etc...
As to not aging, we made a deal with the devil in the early 90s. As soon as its really over we will ALL age 20+ years overnight.
Q: You've come a long way from Soulside to Girls Against Boys, however one common factor could still be established between the two bands – that is a certain pop sensibility. Could you make a distinction, where did that sensibility come from in Soulside, and in GVSB? Or was it a natural progression, a conceptual evolution of sorts that just carried over between the bands, despite their different sound?
AF: To me, pop sensibility is just another way of saying something is more listenable. Obviously there are some pretty awful places you can take music but that doesn't mean you have to avoid anything that moves you for the sake of some kind of "purity."
SM: If there is a pop sensibility at all its a far from mainstream one and a natural progression of both the music we grew up listening to, as well as the early DC Dischord punk type stuff we started out playing in the context of... Back then we also liked early hip hop (Public Enemy, etc)... and I think later with Girls Against Boys this influence widened a bit to include groups like Killing Joke, Big Black, perhaps early industrial music, Ministry, The Fall, early NIN... a wide variety of stuff really. I don't know if I'd call that a pop sensibility but I take it you mean the sort of style of the sound. I grew up listening to AC/DC and Ozzy Osbourne and I think even some of that is in there somewhere.
Q: You are loosely lumped somewhere in-between post-hardcore and noise-rock but the truth – to me – is you never really belonged to any particular musical scene. I know you’re probably not interested in being labeled yourselves, but back in the early 90s, have you felt close to any other bands at the time (other than Fugazi and Edsel for obvious reasons)?
AF: We always felt close to DC Dischord stuff as well as really close to all the Touch and Go music that was coming out - The Jesus Lizard, Shellac, Tar, Arcwelder, Slint, The Rachel’s and Shipping News and so on. All of those people always seemed really cool and really open in a way that the old DC Dischord scene seemed to be. We also liked the San Diego scene a lot with Rocket from the Crypt and Drive Like Jehu.
SM: I think we absolutely felt a close linkage to bands like Fugazi (from our Washington DC Dischord roots) and the Jesus Lizard, from our adoptive label Touch & Go. These were the bands we looked up to and played with.
I think there's no problem calling it post hardcore/noise rock...or whatever. We have to call it something. What it’s called changes over the years. It used to be called alternative rock. Then indie. But these signifiers lose their meaning over time.
Q: You’ve recently toured with a post-hardcore legend David Yow, how did it come about, what David is like to tour with him, and what did his music mean to you, both personally and collectively as a band?
AF: We've known David forever and it all came about because of a festival we played in Krems in Austria. Scott had this idea to bring David over to show his art and somehow it popped up that it would be cool if he did some music… and then we just thought, we love The Jesus Lizard, how cool would it be to play some songs with him? he's an amazing performer so to share a stage with him and play some of those amazing songs with him was too good an opportunity to pass up.
SM: David is an old friend. Jesus Lizard and GVSB toured together a lot in the old days and those days are a sort of bond between us, perhaps more and more as the years go on. How it came about in 2013 is Donau Festival in Austria asked us to play, and also asked me who we would most like to collaborate with, and David came up immediately. That went well so we did 4 shows in US in September together as well. Maybe we will do more.
Q: Would it seem appropriate to you to dub him an American Mark E Smith?
AF: I thought Scott was the American Mark E Smith.
SM: No, this is not appropriate.
Q: Continuing this thread, I haven’t seen a lot of mentions of bands citing your influence, however there is one band in particular which claims it draws inspiration from you, and their lead singer recommended your albums. I’m talking about Deftones. From my own experience, I can also add their singer’s vocal histrionics are heavily inspired by David Yow. Have you ever come across their music, and what did you make of it?
AF: I like the Deftones and can kind of see the relationship. We played with Rage Against the Machine a while back in San Jose and those guys came to the show. There was some talk of touring and so on but nothing really came of it.
SM: We met Chino and the Deftones early on, in Sacramento California... Back in the Soulside days there were not as many bands doing this sort of thing. Zach de la Rocha also saw Soulside in the 80s in a garage in San Diego. While there can be some comparison between our band and the Deftones and RATM, its clearly also very different music. But the kindred spirit was probably there.
Q: Why did you decide to include 2 bass guitars in the line-up beginning from Venus Luxure No. 1 Baby? Was it a nod to Swans?
AF: We started doing 2 basses with our first ep, 90s vs 80s because Eli played bass on Kitty-yo and Johnny didn't want to just sit there and twiddle his thumbs. Then we just thought why not, 2 basses can play on this song, more basses, more better.
SM: No. The double bass thing was a happy accident in GVSB. Nothing more.
Q: Your first 3 releases sound like totally 3 different bands yet at the same time you didn't seem like an immature band trying to find its voice. Every single one of them brings something unique to the table...How can you explain such diversity?
AF: We were an immature band trying to find its voice. We had just finished touring and a life of Soulside and really wanted to do something non hardcore. We felt like all of those shows constantly playing with these hardcore bands just became a trap. When Soulside stopped we thought we could do anything. And we could. badly.
SM: The first two releases were more or less fucking around in a studio and the third (Venus Lux) was the band coming to life. That's the simplest way to put it.
Q: Your music consists of seemingly disjointed or very contrasting elements, yet somehow all combined make perfect sense. How'd you explain that? How do you manage to get it working?
AF: I think having worked together since about 1982 we all have a sort of second language and know where the person is going and what complements each step. That can be a good or bad thing but it seems to be the way we write stuff.
EJ: We always like tension in our music, and having seemly incompatible sounds together makes great tension. Plus I always like to grow in the studio, and use new sounds, so we could grow our palette of sounds. It takes time to make it work, and you have to allow yourself to fail when pursuing ideas. It only works if the whole band supports it, so I thank my bandmates for letting me try crazy things in the studio. I hope people take the time these days to try things out in the studio and "waste" time.
Q: On Tropic of Scorpio a jazz vibe has emerged, and in a matter of 3 years Scott and Johnny formed New Wet Kojak which fused jazz with industrial music, among other things. Where did that jazz element come from in Girls Against Boys? Was it just Scott and Johnny? Or was that Eli who inspired them both?
AF: I think that was Johnny. He was really into reggae and jazz and Scott was into Tom Waits and John Lurie and the sort of hazy, raunchy atmosphere that came out of the latter stuff. Johnny was more into A Love Supreme and stuff like that and it was such a breath of fresh air from 1 2 3 4 mid break mosh it up speech about your feelings getting hurt.
Q: On the other hand, on House of GVSB, that jazz element was left out almost entirely, so I take you made a very conscious decision not to interfere New Wet Kojak with GVSB to leave breathing room for both?
AF: New Wet Kojak really went more into the jazz area and I hate saxophones.
Q: Coming back to Tropic of Scorpio, I know the album has been conceived as a studio experiment at the time when you haven’t even started to perform live. That must have been a crazy ride, how did you take it? Was it pure fun for you or were you deeply concerned what might be the final effect?
AF: We just wanted to do something new and unscripted. And we were writing the songs as a 3 piece with Eli still in DC and adding stuff so it made it pretty difficult to make something cohesive.
Q: I’d like to talk about your influences, but the less obvious ones, for example Cruise Yourself was so textural, nuanced and full of timbral exploration that it almost sounded as an art-rock effort (nothing wrong with it, actually) – I take a lot of that came from Eli, what were you into those days?
AF: The great thing about Cruise Yourself was that we were touring heavily with Venus Lux so we wrote some songs on the road and had about 2 months to come up with everything and record a new record. Some of the songs are a bit half-baked but it was great to be able to bust through the songs and not over think them too much. And Ted Niceley, our producer, really helped us focus on song writing and nuance that we knew less about before that.
SM: Cruise Yourself was the second Touch and Go album (1994) and continued the Venus Lux trend... and no, we are a collaborative band so no one person’s influence is greater than anyone else's. The albums were and are recorded as a live band, with the idea in mind that the recording is a document of the band at that moment. Ted Niceley produced all 3 Touch & Go albums and perhaps does not get enough credit.
EJ: Yes, after Venus Lux, we felt more comfortable bringing more interesting sounds to tell a story. It didn't all have to be distorted! Ted definitely encouraged us to be creative all the time. Ted was into a lot of different music, not just noisy punk music. He would play us things in the studio and we'd talk about what we liked and what we didn't. This was also a time in music when different influences were being brought to popular music, like the Beastie Boys getting jazzy and Nick Cave and the Bad Seeds using piano and organ.
Q: Your music has been first introduced to film industry by a very particular branch of film-makers, I’m talking about Kevin Smith, Richard Linklater and Gus van Sant. Their oeuvre has arguably frequently been centered around certain nihilistic zeitgeist revolving around young people. Have you had the chance to see the movies you’ve been featured in as artists? Did you they resonate with you in any way? What is more, did you recall any experience of being approached by the film executives or the filmmakers themselves? If so, what was it like, to know that you were going to be featured there?
AF: We've seen all of the movies we've been in and I think there is a certain nihilism that appeals to us and so we are pretty happy to be associated with all of them. All of the directors you listed above are some of our favorites. I think they are all exceptional at capturing moments of true American life (and probably universal life) of both boredom and excitement in real peoples’ lives, as opposed to a James Bond fantasy. I think there is a beauty and truth in those moments that can be more transcendent than explosions and action scenes. On the other hand, people used to always want to use our music in bar scenes… so I guess we inspire drunks.
SM: It was just something that was happening a lot in the 90s. Alternative rock was fashionable and there were several films made featuring that sort of soundtrack. It was nice to be involved, especially if your song was featured in a prominent scene, as sometimes they were. But how this usually worked was the label would get a request to use a song, and we would review it, and either decide to be part of it or not. Rarely was it a situation of the filmmakers and musicians actually talking. But the films “Suburbia” by Richard Linklater, and “Clerks” by Kevin Smith, were very nice to be involved in, and I like the films as well. In particular I am a fan of Linklater's films especially “Slacker.”
Q: Alex, you’ve been a part of wildly different outfits, from Soulside, through GVSB and Edsel to Obits – they also represented extremely scattered and distinct states of mind. For example, Edsel being very introvert and textural and Obits being very extrovert and relatively straightforward. I take adaptability is the very least of your problems?
AF: I like the challenge of adapting and I like the idea of the concept being more important than the individual, however, I think in the larger picture all of these bands are pretty similar on the sliding scale of music. I like to think I'm some grand impresario but I've seen much much better so I'll take what I can get.
Q: Scott, one of the reviewers in his review of Venus Luxure No.1 Baby made an unlikely comparison and compared your calmer and meditative moments to Nick Drake. Have you ever taken any cues from stark and minimalistic singer-songwriters?
SM: I like Leonard Cohen very much (there is a great new book about him called “I'm Your Man”). In one of my old favorite bars in New York (International bar) there used to be a jukebox with Leonard on it, and I listened to that all the time, sitting in the corner writing lyrics... “First We Take Manhattan” “I'm Your Man” “Everybody Knows” etc...great lyricist. So yes, it was an influence.
Q: Last, but not least, you’ve seem to made a successful comeback with your latest EP, The Ghost List on which you showed a formidable amount of ideas that proved you still have something to say, and those ideas can branch out in distinctively different directions, depending on how you manage to contain them. What are your plans regarding a full-length follow-up?
AF: We take it one decade at a time.
SM: We will see. For now we'll leave it as a mystery.
[Jakub Krawczyński]