Przedstawiamy drugą część subiektywnego zestawienia płyt decydujących o muzycznej wyjątkowości roku 1994, dokonanego przez Andrzeja Widotę. Pierwszą część znajdziecie w poprzednim numerze.
Brise-Glace
When In Vanitas…
Skin Graft
Najbardziej eksperymentalna płyta z math-rockiem, najbardziej math-rockowa z płyt postrockowych i jedyny longplay wydany przez ten niepowtarzalny skład. W 1994 na Brise-Glace patrzono trochę podejrzliwie. Mimo tego, że w skład grupy (mówiono „supergrupy”) weszły takie tuzy sceny chicagowskiej jak Jim O’Rourke, Darin Gray (o tym panu jeszcze za chwilę), czy znani m.in. z Cheer-Accident Thymme Jones oraz Dylan Posa. Początek kompozycjom, które usłyszeć można na płycie dały zarejestrowane na taśmie improwizacje. Zostały one poddanie obróbce żyletką przez Jima O’Rourkę, przy producenckim współudziale Steve Albiniego. Utwory płyną sobie nieśpiesznie – czasem znajdując oparcie w sekcji rytmicznej złożonej z mocno zdekonstruowanych bębnów Jonesa oraz basu Darina Graya, a czasem po prostu wisząc sobie w powietrzu. Znakiem rozpoznawczym płyty jest nawiązujący do zabawy frazą Steve’a Reicha sposób potraktowania bębnów. Dzięki studyjnym zabiegom O’Rourke’a bębny są zdwojone, a czasem i potrojone. Z drugiej strony, nie można mieć całkowitej pewności, że to gra żyletka Jima. Ci, którzy widzieli Tymme’a Jonesa na scenie wiedzą, że chłop spokojnie dałby sobie z tym wszystkim radę na żywo.
Dazzling Killmen
Face Of Collapse
Skin Graft
To zestawienie obfituje w zespoły wielkie i niedocenione. Math-rockowa rewolucja pchnęła rocka w zupełnie nowe rejony, w których jednak nikt na niego nie czekał. Dazzling Killmen nie bali się zagać wściekle, szybko, dysonansowo, w sposób rytmicznie wysublimowany. Mając za sobą młodzieńcze doświadczenia jazzowe, DK rozwinęli muzyczne założenia the Jesus Lizard w taki sposób, że wiele zespołów metalowych, które mogły wydawać się wcześniej głośne i groźne, zaczynało brzmieć jak grupy harcerzy wykonujących szanty przy dogorywającym ognisku. Face Of Collapse to owoc pasji, ale także ciężkiej i mozolnej pracy. Nick Sakes, Darin Gray, Blake Fleming i Tim Garrigan są zgodni, co do tego, że był to w ich życiu okres niezwykle inspirujący i są dumni ze swego dzieła, ale, jak powiedział niegdyś Darin, wszystko „skończyło się źle”. Jednak maszyna ta była zbyt mocno rozpędzona, by tak po prostu przestać funkcjonować. Muzycy zaangażowali się później w rozliczne projekty. Darin jest do dziś hiperaktywnym uczestnikiem sceny awangardowej (a ostatnio ociera się o pop będąc basistą podczas solowej trasy znanego z Wilco Jeffa Tweedy), a Blake Flemming był m.in. członkiem-założycielem grupy The Mars Volta.
Killdozer
Uncompromising War on Art under the Dictatorship of the Proletariat
Touch And Go
Pierwszy raz o Killdozerze przeczytałem pod koniec lat osiemdziesiątych w Magazynie Muzycznym, do którego regularnie zaglądałem dzięki uprzejmości mojego taty. Był to artykuł przedstawiający świeżą krew w amerykańskim undergroundzie. Pamiętam, że pisali też o Fugazi i The Jesus Lizard, i, zdaje się także o Rollins Band, a muzycy Killdozera mieli na zdjęciu puchowe, pikowane kurtki. Zanim Killdozer stał się jednym z moich ulubionych zespołów minęło jednak trochę czasu. Ich płyt nie było ani na czad giełdach, ani w Rock Serwisie, czy Music Cornerze (niektórzy pamiętaj być może, że można sobie było u nich za pieniądze przegrać CD na kasetę). W końcu udało mi się pożyczyć od kolegi piracką kasetę, a horror-noise-blues, który popłynął z głośników zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć rzecz była dość fatalnie nagrana. Był to ich drugi album album Snakeboy z takimi hitami, jak „Going to the Beach”, czy „River”. Killdozer z 1994 to zespół powracający po pięcioletniej przerwie w działalności, podczas której w amerykańskim undergroundzie zmieniło się prawie wszystko. Łącznie z tym, że ich inżynier dźwięku stał się megagwiazdą za sprawą Nevermind Nirvany. Uncompromising War… pokazuje nieco odmienione oblicze grupy. Dwie istotne zmiany w personelu to: nowy gitarzysta (zamiast Billa Hobsona, pojawia się Paul Zagoras, którego styl jest nieco bardziej klasycznie rockowy) i nowy producent nagrań – Butcha Viga zastąpił Brian Paulson, znany głównie z produkcji Spiderland Slinta. Nowa recepta na brzmienie Killdozera sprawdza się doskonale. Zyskało ono na naturalności i stało się bardziej mięsiste. W dalszym ciągu jest to zmutowany blues, ze zdartym gardłem Michaela Gralda w roli głównej, choć można czasem odnieść wrażenie, że zespół postanowił odebrać sobie dług, który ponoć zaciągnęły u niego zastępy zespołów grunge’owych. „Knuckles the Dog” to hit na miarę wspomnianego wcześniej „River”.
Girls Against Boys
Cruise Yourself
Touch and Go
GVSB to kolejni z bohaterów roku 1994, którzy stawiali na rytm. Twierdzili kiedyś nawet, że lubią wyobrażać sobie, że są wielką maszyną perkusyjną. W maszynie tej na próżno jednak szukać rozbudowanej sekcji instrumentów perkusyjnych – zestaw bębnów jest standardowy, a za jego obsługę odpowiadają sprawne ręce i nogi Alexsisa Fleisiga. Do tego mamy dwie hałasujące gitary basowe Eli Janney’a i Johnny’ego Temple. To sprawia, że rytm jest tu jednocześnie melodią. Swoje rytmiczne trzy grosze dorzuca za pomocą gitary i hipnotycznej melorecytacji Scott McCloud. Za pomocą tych środków zespół wyczarował całą masę autentycznych (no dobra – potencjalnych) hitów. Czerpiąc z tradycji nowofalowej i posthardcore’owej (słychać m.in. Joy Division, The Fall, Stranglers, Fugazi) udowodnił, że noise-rock może być sexy. Jednocześnie muzyka tu zawarta jest całkowicie logiczną kontynuacją Hot Bodi Gram Soulside. W okresie trylogii Venus Luxure, Cruise Yourself i House of GVSB zespół stał się ulubieńcem mainstreamowej prasy muzycznej, która jednak wskazywała, że druga z płyt stanowi najsłabsze ogniwo serii (pamiętam, że przy okazji recenzji House of GVSB śp. Melody Maker nazwał Cruise Yourself „GVSB na autopilocie”). Prasa mainstreamowa zawsze plecie bzdury. Nie inaczej było i tym razem. Cruise Yourself to najlepsza płyta tego zespołu i tyle. Posłuchajcie “Kill The Sex Player”, czy “I Don’t Got a Place”. Zwróćmy także uwagę na nazwisko producenta całej wymienionej wyżej trylogii. Dla Teda Niceley’a, znanego wcześniej głównie z produkcji płyt Fugazi, rok 1994 był zdaje się również bardzo udany.
Shudder To Think
Pony Express Record
Epic/Big Cat
Shudder To Think byli jednym z dwóch zespołów, które po odejściu z Dischord wydały w 1994 płyty dla majorsów. Już sam fakt odchodzenia zespołów z Dischordu do wielkich wytwórni było sporym zaskoczeniem. Fani nie tylko odbierali takie ruchy jako niezgodne z etyką sceny DC, ale zdawali sobie sprawę z tego, że Jawbox czy Shudder To Think nie mają szans na stanie się nowymi Nirvanami z przyczyn czysto artystycznych. Do tego, ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich, zespół Craiga Wedrena postanowił wykorzystać moce wielkiej wytwórni (produkcja Ted Niecely, mix Andy Wallace) do stworzenia najbardziej awangardowego ze swych dzieł. Artystyczny sukces płyty jest wynikiem wyjątkowej sprawności kompozytorskiej lidera, ale także kontrolowanego chaosu generowanego przez nowego gitarzystę – dawnego basistę legendarnych Swiz, Nathana Larsona. Larson jest także współkompozytorem niektórych utworów, co sprawia, że debiutuje od razu w roli wicelidera. Do tego perfekcyjna gra perkusji, za którą pojawił się znany ze swoich jazzowych skłonności Adam Wade z Jawbox. Melodii wyśpiewywanych przez przez Craiga nie powstydziłby się sam Robert Wyatt. Zresztą gdyby w wyniku przedziwnego zakrzywienia czasoprzestrzeni Matching Mole nagrali dla Dischordu wspólny album z Fugazi to brzmiałby to jakoś tak. Pozwolę sobie jeszcze na koniec przytoczyć słowa anonimowego internauty: How do you ever write a record so fucked up and great? Nie muszę chyba dodawać, że komercyjnego sukcesu nie było. Jego brak doprowadził z kolei do kryzysu artystycznego zarejestrowanego na kolejnej płycie grupy. Ale to już zupełnie inna historia.
Jawbox
For Your Own Special Sweetheart
Atlantic/City Slang
Historia Jawbox w wielu punktach zbieżna jest z tą opisaną powyżej. Tak jak Shudder To Think, Jawbox opuścił szeregi legendarnej niezależnej wytwórni Dischord, co nie wzbudziło entuzjazmu fanów. Oba zespoły łączyła również postać perkusisty Adama Wade’a, który właśnie przy okazji Pony Express Record dołączył do Shudder To Think. By nie urazić europejskiej publiczności, po tej stronie Oceanu albumy wydano w wytwórniach niezależnych. Obie płyty wyprodukował Ted Niceley i obie były najlepszymi dokonaniami w karierze zespołów. Płyta zespołu Jaya Robbinsa była jednak potencjalnie bardziej populistyczna. Popowa zwiewność wokali, precyzyjna, czasem niemal hip-hopowa perkusja, przyjemnie bulgoczący bas, poprzeplatane sprytnie przemyślanymi zagrywkami gitary, powodowały, że oto mieliśmy modelowy przykład płyty emo-core’owej. For Your Own Special Sweetheart i następna, pożegnalna płyta uchwyciły jednak moment tuż przed degradacją tej etykiety, używanej później m.in. do określania grup z otwartą przyłbicą łączących metal z wrażliwością Alphaville i innych niepodobnych do niczego dźwiękowych maszkar. Warto dodać, że płyta tu opisywana miała dość dobrą promocję, co potwierdzały osoby oglądające w 1994 roku MTV czy Viva 2. Doniesiena o emisji klipu do „Savory” zdarzały się nader często. Nic dziwnego, że zespół wyrażał zadowolenie z wyników sprzedaży albumu. Wytwórnia póki co milczała i dała im jeszcze jedną szansę.
Stereolab
Mars Audiac Quintet
Warner
Na Mars Audiac Quintet wizja muzyki zespołu Stereolab była już dość mocno wykrystalizowana, choć przełomowa płyta Emperor Tomato Ketchup miała dopiero nadejść. Powierzchowna naiwność muzyki świetnie współgra tu z pozorną naiwnością tekstu, oferując słuchaczowi przyjemną muzykę na nieprzyjemne czasy (Myślałam, że IBM powstał wraz ze światem, a flaga amerykańska będzie powiewać po wsze czasy). Naiwność muzyki jest tylko pozorna. Styl grupy wskazuje na doskonałą znajomość gatunków wszelakich. Dziś każdy powtarza mantrę, że nie byłoby Stereolab bez krautrocka Neu!, psychodelicznej bossanovy Os Mutantes, eksperymentów BBC Radiophonic Workshop, nowofalowego popu Felt czy shoegaze’u My Bloody Valentine. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Zawsze jednak lubiłem zespoły, których muzycy kochają muzykę i noszą tę miłość na rękawie (i nie chodzi oczywiście o swoją własną muzykę).
Cows
Orphan's Tragedy
Amphetamine Reptile
W 1994 roku stosunkowo rzadko mówiło się, że coś jest nie do ogarnięcia. Dziś jednak śmiało można skonstatować, że nie do ogarnięcia jest to, że zjawisko tak niepowtarzalne jak Cows pozostaje tak niedocenione. Chociaż sam od jakiegoś już czasu nie próbuję zastanawiać się jaki jest najlepszy zespół na świecie, spotkałem przynajmniej jedną osobę, która uważała, że to zaszczytne miano należy się właśnie Krowom. Był to Troy z Chokebore, w czasach, gdy jeszcze był trochę mniej małomówny. Stosunkowo prosty zabieg polegający na wykonaniu na osi czasu historii muzyki rockowej jednocześnie kroku do przodu i do tyłu doprowadził do powstania całkowicie niepowtarzalnej stylistyki. Blues-noise-punk? Tak, ale z zastrzeżeniem, że nikt nie zagra na gitarze tak jak Thor Eisentrager i nikt nie dorówna wokalnym ewolucjom Shannona Selberga. Gitara Thora brzmi jakby czasem wymykała się spod kontroli. Jednak ci, którzy mieli okazję zobaczyć krowi spektakl na własne oczy wiedzą, że każdy dźwięk był zawsze na swoim miejscu, stanowiąc idealną podbudowę dla wokalnych glissand Selberga. Należy zaznaczyć, że Cows AD 1994 byli już zespołem dobrze ukształtowanym, ze stosunkowo długą historią (OT to ich siódma płyta), pamiętającym jeszcze zamierzchłe czasy, gdy działalność wydawnicza AmRep wspomagana była przez legendarną Twin/Tone. Z historycznych ciekawostek nie do końca na temat, warto jeszcze wspomnieć, że pierwszej sali prób użyczyli im inni niezłomni szermierzy rock’n’rolla z Minneapolis – the Replacements.
Janitor Joe
Lucky
Amphetamine Reptile
Czy Janitor Joe mogliby stanowić atrakcję kolorowych letnich festiwal? Przez całe lata odpowiedź brzmiała „nie”, ale w drugiej dekadzie XXI wieku, w dobie zespołów takich jak Metz czy Pissed Jeans, brzmi „kto wie?” 1994 był ostatnim rokiem działalności zespołu. Rok wcześniej odeszła Kristen Pfaff i brzmienie zespołu, w porównaniu z wcześniejszym Big Metal Birds, jest szczuplejsze (proszę wybaczyć seksistowski wymiar poniższego porównania, ale nie mogę się powstrzymać – zespół brzmi trochę jakby jego szeregi opuścił jedyny facet, a nie jedyna babka). Jest to jednak wciąż niepowtarzalny, utrzymany w średnim tempie, gęsty i motoryczny noise-rock, który stanowił w owym czasie o sile wytwórni Amphetamine Reptile. Tymczasem Kristen nagrała z Hole wydany również w roku 1994 świetny, ale zbyt komercyjny na niniejsze zestawienie Live Through This (ok. 5 mln sprzedanych egzemplarzy), a następnie postanowiła wrócić do Minneapolis i Janitor Joe, z którymi zdążyła nawet zagrać trasę. Zmarła od przedawkowania narkotyków dokładnie 20 lat temu podczas wizyty w Seattle, nieco ponad dwa miesiące po swym przyjacielu Kurcie. Janitor Joe postanowili zakończyć wtedy działalność. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że historia Kristen Pfaff do tego stopnia poruszyła pewną trójkę młodzieńców z Polski, że postanowili nazwać jej imieniem swój własny zespół.
Today Is The Day
Willpower
Amphetamine Reptile
Zawsze, gdy sięgam po płytę Today Is The Day przypomina mi się historia mojego serdecznego kolegi u którego obcowanie z muzyką grupy Fursaxa wywoływało taki lęk, że zwrócił ich płytę do sklepu zaraz na drugi dzień. Płyty Today Is The Day wywołują u mnie lęk, ale zamiast odpychać – wciągają niczym wir ciągnący się do samego piekła. Nie jest to zresztą lęk o siebie, ale raczej o duszę Steve’a Austina. W 1994 walka jeszcze trwała, a tytuł płyty dawał nadzieję na porażkę Złego. Today Is The Day byli najbardziej wściekłym zespołem w AmRep i podobno mieli najlepszego perkusistę w mieście. Ich pierwsze trzy płyty to absolutna klasyka noise-rocka (noise-metalu?), a Willpower jest moją ulubioną. Poczynania TITD czy Dazzling Killmen sprawiły, że scena metalowa musiała dobrze się nad sobą zastanowić i dały podwaliny pod powstanie avant-metalu. Niestety po odejściu z AmRep, gdy piekielne moce opanowały już całkowicie duszę Steve’a, z TITD nie było już na ogół aż tak dobrze.
Jesus Lizard
Down
Touch And Go
Down to ostatnia płyta zespołu zanim ten wymknął się nieco sobie samemu spod kontroli. W 1994 nikt nie spodziewał się, że tytuł płyty oraz okładka przedstawiająca spadającego psa (proszę zwrócić uwagę, że pies i tak nie ma w społecznej hierarchii najwyższej pozycji, a tu jeszcze spada) wyznaczą kierunek rozwoju kariery tego genialnego zespołu. Z tego powodu słuchanie płyty po latach obciążone jest pewnym podświadomym niepokojem. Jest to jednak album godny mistrzów i klasyków noise-rocka. Jest to oczywiste już od pierwszych dźwięków rozpoczynającego płytę „Fly on The Wall”. Sekcja „baunsuje" jak należy, gitara Denisona oplata wszystko siecią utkaną z szalonego bluesa, Yow pokrzykuje coś z tylnego siedzenia. I tak jest w zasadzie przez cały album. W niedawno wydanej książce Book można przeczytać, że praca nad płytą nie przebiegała jak należy z powodu napięć, jakie narosły na linii Simms–Albini. Albini wspomina, że po raz pierwszy czuł się podczas nagrywania The Jesus Lizard „jak w pracy”, a zespół niebezpiecznie dryfował w kierunku profesjonalizacji brzmienia. Na otarcie łez pozostaje fakt, że ta praca została wykonana jak należy.
Hoover
Lurid Traversal Of Route 7
Dischord
Jedną z korzyści z przygotowywania niniejszego zestawienia jest to, że w końcu wstawiłem na półkę z płytami album Hoovera. Alexander Dunham, Frederick Erskine, Christopher Farrall i Joseph McRedmond wydali razem tylko jedną płytę długogrającą (jest jeszcze mini-long dla Slowdime), ale jest to płyta, którą się im pamięta, stała się bowiem wzorcem post-hardcore’owego noise-rocka. Muzyczny świat Hoovera był jednocześnie dopracowany z matematyczną precyzją i niezwykle organiczny. Utwory są pieczołowicie skonstruowane i precyzyjnie wykonane, ale przemycono też sporo transowych repetycji. Całość została dodatkowo uczłowieczona za pomocą brzmienia. Produkcja Geoffa Turnera stawia na oddanie przestrzeni i dynamiki, dbałość o detale zostawiając sobie na później. Bas buczy, jakby w nierównej walce między wzmacniaczem, a głośnikiem miało już wkrótce dojść do ostatecznego rozwiązania. Jeżeli komuś mało, to polecić należy album grupy Crownhate Ruin, w której udzielali się później Frederick Erskine i Joseph McRedmond.
Podsumowanie
Mam nadzieję, że mój subiektywny wybór poświadcza wyjątkowość muzycznego roku 1994. A można by jeszcze sporo smutnych historii dodać…
[Andrzej Widota]