polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Girls Against Boys 4 albumy, które warto poznać

Girls Against Boys
4 albumy, które warto poznać

Obok obszernego wywiadu z muzykami Girls Against Boys, prezentujemy retrospektywę najważniejszych płyt grupy, dokonaną przez Jakuba Krawczyńskiego.

Nineties vs Eighties EP (1990)

Debiutancka EPka zespołu, składająca się z dwóch stron oznaczonych „Nineties” i „Eighties” (nagranych na przełomie tychże dekad), reprezentujących skrajnie różne tendencje, z jednej strony mamy reinterpretację Swans, Big Black, wczesnego Nine Inch Nails kreatywnie wplecioną we własne własne pomysły (w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie, Brendan Canty, dorzuca także jako inspirację zespół Nitzer Ebb i EBM / industrial lat 80.) – z drugiej pewne pomysły antycypujące nadejście trendów post-rockowych i pochodnych nurtów oscylujących w okolicach noise-rocka i post-hardcore’u emblematycznych początkowi lat 90. „Eighties” to głównie wytwór Eliego Janney i Canty’ego. „Nineties” to z kolei twór nieco bliższy zespołowi z późniejszego okresu, ale jednak z zauważalną dozą naleciałości poprzedniej dekady. Dychotomia płyty jest ucieleśniona tutaj na wiele sposobów, na przykład z jednej strony mamy tutaj jeszcze automaty perkusyjne i samplery plus emanujący z nich kicz, a jednocześnie w obrębie tego samego utworu niemalże już post-rockową dynamikę (Jamie, Stay in the Car). Wyczuwalna jest tu także pewna dawka wokalnych inspiracji hip-hopem o której wspominał wcześniej w wywiadzie Scott, co nadaje muzyce bardziej miejskiego klimatu. Gdzie indziej mamy do czynienia z mglistym jammingiem w klimacie noir i letargicznymi wokalami przyozdobionymi industrialnymi zgrzytami w tle (Kitty-Yo). Na drugiej części EPki, czyli „Eighties”, z kolei możemy zetknąć się z silną elektroniczną synkopacją pochodną nurtom EBM (Janney przyznał w wywiadzie, że dużą inspirację stanowił dla niego wtedy katalog wytwórni Wax Trax), zahaczającą także o electro-dub brytyjskich guru lat 80. pokroju Adriana Sherwooda. Bardzo ciekawie – w groteskowy sposób – wypada tutaj utwór Angels, gdzie operowy śpiew Amy Pickering kontrastuje z opresyjną rytmiczną repetycją z silnym wpływem Godflesh, wzbogaconą skomasowanym przypływem hymnicznego gniewu w stylu do jakiego przyzwyczaił nas Al Jourgensen. Skind natomiast miesza wpływ aggro-EBM-industrialu z samplowaną funkową sekcją dętą, dając w rezultacie dość nietypowy miszmasz dezorientującej stylistyki. 

Canty efekt końcowy epki opisał mianem „technologii błagającej o wstęp w progi muzyki rockowej”, co perfekcyjnie uzupełnia wypowiedź Janneya przyznającego się do inspirowania się „wszystkim tym, co starało się zmieniać znaczenie tego, co zwyczajowo nazywano muzyką”. 

Ta debiutancka EPka stanowi świadectwo procesu wewnętrznej metamorfozy projektu, która dopełniła się po odejściu Canty’ego. Wydawnictwem tym dowiedli także, iż pomysłów na muzykę im nie brakowało i za wszelką cenę chcieli dać temu ujście (jednocześnie dystansując się od sceny hardcore’owej)… 

Tropic of Scorpio (1991)

Tak też się stało na Tropic of Scorpio, gdzie eklektyzm zespołu nie miał końca. Płyta, jak wyznał w wywiadzie Alexis Fleisig, była skomponowana przez zespół jako trio (McCloud, Fleisig, Temple) w Nowym Jorku z Janneyem przebywającym nadal w DC i współpracującym z nimi korespondencyjnie. O ile według Alexisa trudno było przez to zachować spójność, to z perspektywy odbiorcy niezaznajomionego z procesem nagrania, nie mogło to być minusem. Zespół przede wszystkim pokazał tutaj smykałkę do różnorodnych interpretacji tego, czym może być muzyka rockowa, prezentując wiele odmiennych stylów i choć niektóre pomysły wręcz prosiły się o dalsze rozwinięcie, to jednak nie można tutaj GVSB odmówić wszechstronności i wizjonerstwa ocierającego się o awangardę…

"My Night of Pleasure", ze swoim eleganckim jazzowym, perkusyjnym frazowaniem, prezentuje mieszankę późniejszych (równoległych) dokonań Faith No More (z wokalną akrobatyką skaczącą od quasi-falsetu po post-hardcore’owe zezwierzęcenie) z Sonic Youth, gdzie dekadencja przekłada się z luzactwem. W Wow Wow Wow mamy do czynienia z uczniami Glenna Branki na amfie, muzycznie przefiltrowanymi przez pokolenie Sonic Youth / Band of Susans / Polvo, zdolnymi do mutowania kompleksowych, metalicznych gitarowych harmonii znienacka. Utwór Matching Wits With Flaming Frank to glitchujące dźwiękowe tło skrzyżowane z monstrualnymi, math-rockowymi rytmami Fleisiga, zakończony inwazją kontrapunktujących elementów bez środka ciężkości (jedyny minus to to, że całość kończy się w najciekawszym momencie). Can't Do Anything But Love You Babe to taka jakby dekonstrukcja jam session z klimatem noir nadszarpywanym przez wiele przestanków wypełnionych instrumentalnymi nieregularnościami i pojedynkami (wskakują także instrumenty dęte), budzącymi skojarzenie z Markiem Ribotem. Wasting Away zdradza z kolei wpływ The Replacements, gdzie nośna, zgrzytliwa melodia styka się z dynamiką pokolenia Pixies. Na płycie pojawiają się także abstrakcyjniejsze twory, w postaci Plush gdzie subtelnie grająca sekcja rytmiczna podtrzymuje sinusoidy klawiszowych i elektronicznych dysonansów plus zlepki wokalnych sampli. Everything I Do Seems to Cost Me $20 to jeden z najciekawszych utworów na płycie, a to ze względu na trzy oblicza tegoż utworu, z jednej strony mamy dekadencką atmosferę jazz-noir (jakby mroczniejsze i bardziej mgliste Tindersticks), przeradzające się w klimaty zbliżone brzmieniowo do Slint, stanowiące medytatywne tło dla refleksji Scotta, by na koniec wyzwolić bardziej konwencjonalną alt-rockową energię. Album kończy się nieco idyllicznie – Little Bucaneer to znowuż slintowe gitarowe tekstury, emanujące pogodnością, którym później wtórują subtelne, sielskie dźwięki keyboardów.

Podsumowując cały album w kontekście post-hardcore’u i obecności klawiszy oraz elektroniki, to można by rzec, że mają one podobne znaczenie co w debiucie Mission of Burma, mimo, że ich udział jest często subtelny i wypełnia przestrzeń w tle, nadaje jednak zespołowi z post-hardcore’owym rodowodem (gdzie klawisze są prawdziwą rzadkością) pewnego artystowskiego charakteru, który wyróżnia ten zespół od innych z tejże epoki. Starali się tutaj podjąć wiele tematów i pomysłów nie brakowało, tak naprawdę mogliby być po tej płycie wszystkim, albo wariacją na temat Slint albo równieśników Polvo, albo równie dobrze mogliby się przerodzić w drugie Shipping News zanim powstało Shipping News…

Venus Luxure No. 1 Baby (1993)

Venus Luxure No. 1 Baby to według wielu fanów kwintesencja twórczości zespołu i jeden z albumów definiujących post-hardcore lat 90. Było to pierwsze wydawnictwo dla legendarnego Touch & Go Records, nagrane już jako kwartet z siedzibą w Nowym Jorku. Z jednej strony można powiedzieć, że skończył się tutaj okres kompletnych swawoli z EPki i debiutanckiego longplaya, a z drugiej strony zespół bardziej się zgrał, a McCloud mógł pokazać więcej obliczy swojej nieokiełznanej osobowości wokalnej. Jest tutaj może mniej skakania od skrajności w skrajność, ale przy tym także znacznie więcej odcieni szarości znajdujących się pomiędzy stylistycznymi klamrami. Jeśli chodzi zaś o tematykę i ogólny klimat, to Venus Luxure No 1. Baby zdecydowanie nosi znamiona mrocznej opowieści z przedmieść dużej metropolii, ociekającej seksem, dekadencją i kacem moralnym.

Za najważniejszą zmianę jaką przeszedł zespół można uznać przezbrojenie swojego instrumentarium na dwa basy (w dodatkowej roli dotychczasowy klawiszowiec / inżynier dźwięku Eli Janney). Ich rola nie ogranicza się jedynie do dzielenia się niskimi i wyższymi partiami, lecz sprowadza się do dynamicznego współgrania, które uzupełnia także szeroka paleta dźwięków klawiszowych. 

Z perspektywy czasu łatwo ten album zbagatelizować przez doszukiwanie się jakichś analogii względem post-grunge’owej, agresywnej muzyki rockowej, z którą tak naprawdę pod kątem genealogii GVSB (zwłaszcza jeśli miało się najpierw do czynienia z Tropic of Scorpio) nie miało wiele wspólnego, więc jak to często bywa, diabeł tkwi w szczegółach… Girls Against Boys zademonstrowało tutaj kilka definiujących cech, stanowiących punkt wyjścia dla późniejszej twórczości: pewną zawadiacką uwodzicielskość, po drugie synkopowany groove z przesterowanym basem, po trzecie transową, mroczną i hipnotyczną repetycję – najlepiej zaprezentowaną w otwierającym In Like Flynn (nawiązującym do prawdopodobnie najsłynniejszego kobieciarza wszech czasów), a po czwarte sztukę budowania napięcia w zwrotkach, rozładowywanego w katartycznych refrenach przepełnionych ziarnistymi partiami gitarowymi. Ponadto udział Janneya stał się znacznie bardziej odczuwalny, chodzi mianowicie o jego na klawiszach, która zasługuje tutaj na najwyższe uznanie i śmiało można go uznać za duchowego spadkobiercę Allena Ravenstine’a z Pere Ubu. Go Be Delighted (nadal jeden z kluczowych punktów koncertów grupy) to pokaz niesamowitego brzmienia świdrujących jego świdrujących klawiszy, dynamicznych gitar, płynnie zmieniających się partii perkusyjnych oraz dramatycznego kontrapunktu wokalnego w refrenie, co sprawia, że utwór nie ma wyraźnie zarysowanego środka ciężkości, a wszystko spaja niesamowicie skondensowany emocjonalnie refren. Let Me Come Back to dewastujący, wysokooktanowy post-hardcore na najwyższych obrotach –prowadzony przez podwójny bas nadający niezwykłego dramatyzmu i uzupełniony przez rozpływające się gitary – gdzie McCloud przeradza się w uliczną, growlującą bestię. Rockets Are Red i Learned It to potężne buldożery, z początku ociekające szlamem, by później nieco zelżeć i pokazać szerszą paletę gitarowych niuansów, ten pierwszy zapętlający się w orgii synkop, a ten drugi dodatkowo na koniec angażujący się w mini-pojedynek na przeszkadzajki a’la Re-make / Re-model Roxy Music. Bulletproof Cupid to najbardziej stonowany utwór na płycie, będący kulminacją ich technik budowania mrocznego, melodyjnego suspensu uwalnianego w miażdżącym napływie gitarowych dysonansów, akcentowanych także przez repetytywne crescendo sekcji rytmicznej. Na płycie można znaleźć też kilka powolniejszych, swobodniejszych formalnie utworów nastawionych na drążenie dźwiękowego post-industrialnego krajobrazu. Wśród nich są m.in. Satin Down gdzie prym wiedzie fuzz i przesterowany bas spowijający dekadencką opowieść dogorywającego McClouda oraz Get Down z subtelnymi klawiszowymi dysonansami i stonowanymi organami w tle, przerywający letarg nagłym zrywem nawiązującym brzmieniowo do Black Sabbath. Ukoronowaniem instrumentalnego współgrania zespołu wydaje się zaś utwór Billy’s One Stop, które stanowi doskonałe kompendium podsumowujące cały album od strony kompozycyjnej – oryginalne brzmienie klawiszy, które stapiają się to raz z dysonującymi gitarami to raz z potężnie wskakującym basem. 

Venus Luxure No 1. Baby to zdecydowanie jeden z klasyków lat 90., zarówno post-hardcore’u, jak i wytwórni Touch & Go, gdzie Girls Against Boys zaprezentowało się jako jeden z nielicznych przedstawicieli gatunku wykorzystujących klawisze i proces inżynierii dźwięku jako coś więcej niż tylko ozdobnik. Jedynym zespołem z tamtych lat przychodzącym mi na myśl, który czerpał z dobrodziejstw technologii w podobnym stopniu, choć w innym nieco stylu, był Brainiac, więc zapewne nie jest przypadkiem, że jeden z członków tego zespołu, John Schmersal, zastępował Eliego Janneya na klawiszach na ostatniej GVSB.

Cruise Yourself (1994)

Tak, jak powiedział Scott w wywiadzie, album ten to kontynuacja kierunku obranego na Venus Lux i eksploruje rejony zarazem ambitniejsze, jak i bardziej hedonistyczne. Wiąże się to z nieco większym stylistycznym rozrzutem, ale także skutkuje tym, że nie nad wszystkim udało się w pełni zapanować (co przyznał wcześniej Alexis Fleisig). O ile Venus Lux to mroczna opowieść tocząca się na przedmieściach, to tutaj wyraźnie czuć dekonstrukcję życia miejskiego w samym centrum wielkiej metropolii. Jeśli chodzi o brzmienie, zespół zarówno podkręcił przester w basach, jak i dołożył dodatkową dawkę fuzzu przy czym rozszerzyli dźwiękowe spektrum, gdzie takie utwory, jak (I) Don’ Got a Place oraz My Martini nawiązują (organy farfisa) do rocka garażowego i klasycznej psychodelii (ten drugi także do Damaged Goods Gang of Four). Mimo jednak wszystko atmosfera staje się tutaj lżejsza, czasami wręcz nawet pogodna a zespół bardziej koncentruje się tutaj na nośności refrenów, niż na budowaniu napięcia. Nie znaczy to jednak, że w porównaniu do poprzedniczki, Cruise Yourself to album płytszy bo z drugiej strony mamy utwory będące krzyżówką metodycznego math-rocka i industrialnego sound designu, jak np. The Royal Lowdown. Można napotkać także bardziej wysublimowane brzmienia w postaci hipnotyzującego gitarowymi delayami Explicitly Yours, który zdaje się oddawać delikatny pokłon Trem Two Mission of Burma i być miniaturową, teksturalną wariacją na temat prog-rocka zaprezentowaną przez pokolenie post-hardcore’owców z DC. Co więcej, na tym nie kończyły się aranżacyjne poszukiwania, bo na Psychic Know-How Janney użył intrygująco brzmiących organów zbliżonych strojeniem do ksylofonów, a na Glazed-Eye właśnie tychże instrumentów. Z kolei szlagierowy Kill The Sexplayer to mariaż The Jesus Lizard z nieugiętą repetycją a’la The Fall. 

Reasumując, Cruise Yourself  to umiejętnie wyważone połączenie tego, z czego zespół zdołał już zasłynąć plus garść nowych, interesujących inspiracji, które sugerują, że zespół nie powiedział ostatniego słowa w kwestii artystycznej.  Trzeba jednak z drugiej strony zaznaczyć, że pewnymi momentami tego, jak i następnym albumem – House of GVSB – niebezpiecznie zbliżyli się do bardziej konwencjonalnego świata mainstreamowego rocka. House of GVSB jest także wydawnictwem względnie godnym uwagi i stanowi kontynuacje bardziej hedonistycznych skłonności z Cruise Yourself, co nierzadko daje efekt nowojorskiej wersji Manchesteru – jest tu silny nacisk na funkowe rytmy i gitary, jeszcze więcej sampli , klawiszy, elektroniki, nowoczesnych technik produkcyjnych (które często dominują aranżacje) oraz gitarowych przeszkadzajek, dzięki czemu mamy do czynienia tyleż samo z nową jakością, co kompetentną powtórką z rozrywki z nieco innej perspektywy.  W rezultacie doszło tutaj do wyczerpania twórczego limitu, czego potwierdzeniem wydaje się nieudana próba osiągnięcia sukcesu komercyjnego (Freak*on*ica z 1998), a potem (nieco zbyteczny) powrót do sztandarowego brzmienia  z okresu Venus LuxYou Can't Fight What You Can't See (2002).


 

Gdyby polecane płyty okazały się niewystarczające do zaspokojenia muzycznego głodu, pragnę w tym miejscu polecić także bardzo moim zdaniem wartościowy, a zarazem szerzej nieznany (mimo współpracy z Touch & Go) projekt poboczny Scotta McClouda i Johnny’ego Temple – New Wet Kojak, założony w 1995 roku. Na szczególną uwagę zasługują tutaj ich tytułowa płyta z 1995r. oraz Nasty International (1997) gdzie na pierwszy plan wyłoniły się elementy z którymi GVSB okazjonalnie flirtowało jedynie gdzieś na obrzeżach swojej miejskiej, muzycznej przejażdżki, by tutaj stać się sednem ich dźwiękowych poszukiwań nawiązujących swobodnie do jazzu i muzyki industrialnej (niejednokrotnie mieszającej się ze sobą nawzajem) wszczepionych w ramy minimalistycznego „noir rocka” przepełnionego najnowszymi zdobyczami studyjnej technologii (loopy i sample), które w szczególności przypadną do gustu wielbicielom bardziej eksperymentalnego oblicza zespołu (jak choćby tego z Tropic of Scorpio).

[Jakub Krawczyński]