polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Queens of the Stone Age  ...like clockwork

Queens of the Stone Age
...like clockwork

Od czasu rewelacyjnego Songs for the Deaf każda następna produkcja Josha Homme’a niebezpiecznie przesuwała granicę z psychodelicznego i zadziornego stoner rocka w stronę bardziej delikatnych, przewidywalnych i nieskomplikowanych kompozycji. O ile jednak jeszcze na Lullabies to Paralyze można było momentami usłyszeć charakterystyczne dla zespołu flow, o tyle potem na Era Vulgaris zaczynało wiać straszną nudą, powtarzalnością oraz coraz mniej elektryzującymi pozycjami. Wydawać by się więc mogło, że długa – bo aż sześcioletnia - przerwa w nagraniu kolejnego krążka, przedzielona kilkoma trasami jubileuszowymi, powinna wyjść mu tylko na dobre. 

Album rozpoczyna flegmatyczny „Keep Your Eyes Peeled”. To pierwsze negatywne zaskoczenie ponieważ dotychczas płyty QOTSA inaugurowały energetyczne utwory typu „Regular John”, „You Think I Ain't Worth A Dollar, But I Feel Like A Millionaire” czy „Feel Good Hit of The Summer”. Sprawdzało się to doskonale. Po najnudniejszym w całej dyskografii grupy wejściu pojawia się przebojowy „I Sat By The Ocean”. Ten wraz z dwoma następnymi powstał chyba przede wszystkim po to by idealnie wpasować się pod promocję w radiu lub w jakiejś komercyjnej, muzycznej stacji telewizyjnej. W tym zestawie przeraża zwłaszcza kiczowaty „The Vampyre Of Time And Memory”. Po nich jest singlowy „My God Is The Sun”, który... zapewne w owych już zagrzał miejsce. Przemilczę temat jego podobieństwa do wcześniejszych singli, te jest coraz trudniej od siebie odróżnić. Ważniejszym wydaje się być pytanie czy to aby na pewno dzieło kogoś związanego z legendarnym Desert Sessions? Przebłysków gitarowego „zakręcenia” szukać bowiem tutaj próżno. Reszta, a właściwie całość to jakiś rock and rollowy zbiór niby-hitów. Pozycji miałkich i wzruszających. Pasuje to bardziej na ognisko podczas letniej kolonii, aniżeli na któryś z wieczorów szanującego się festiwalu.

Joshua Homme zawsze lubił na płytach balladowe i przebojowe momenty, ale tym razem zwyczajnie przesadził. Tak monotonnie, mało ambitnie i przejrzyście nie było nigdy wcześniej. Wygląda na to, że ów wspomniane powyżej jubileuszowe trasy z okazji wydania debiutu oraz Rated R to chyba była najlepsza chwila by zakończyć działalność grupy, która mając kiedyś w składzie Nicka Oliveri’ego czy Marka Lanegana w swoim wyjątkowym, pustynnym brzmieniu uzależniała.

[Dariusz Rybus]

artykuły o Desert Sessions w popupmusic