Czerń wypływa z każdego zakątka tej muzyki, wystaje z każdej strony bookletu, beznamiętnie kołacze się po głowie, rozbija się o poranny świt i wypełnia każdy skrawek pokoju. Amenra celebrują mrok w oparach ambientowo-sludge'owej mikstury. Przenikającą formą poruszają najczulsze zmysły, przelewają ten smolisty wywar, o zapachu podobnym do niczego. Można kroić ten mrok, można go mieszać, można podpierać się na jego wysłużonych ramiona. Z jednej strony nachodzą gitarowe, zwaliste kolosy, które pobrzmiewają niczym ruchy tektoniczne na dnie oceanu. Choćby w takim "A Mon Ame", temat rozwija się powoli, z medytacyjnego wstępu przechodząc w furiacki atak Colina H. van Eeckhouta, by w końcówce ponownie wyciszyć myśli. Moc jego gardła balansuje gdzieś między krzykaczem At The Gates i blackmetalowymi wyziewami. To desperacka forma, rzekłbym nawet, że zorientowana bardzo suicydologicznie. Czasem słychać tu echa szwedzkich odszczepieńców z Shining i Silencer. Z kolei w wyciszonych fragmentach poznajemy drugą twarz, gdzie Amenra operuje na granicy czerni i bieli. Błądzi po obrzeżach, pustkowiach i zachłystuje się każdym słonecznym promieniem. Wielokrotnie powtarzane zagrywki i transowy charakter całości przekazu powodują, że odbiera się te 40 minut jako jeden utwór. Rytualność Mass V została tu niezwykle sugestywnie podana na tacy, a włodarze z Neurot Recordings ponownie wykazali się niesłychanym wyczuciem i przygarnęli pod swoje skrzydła kolejny nietuzinkowy zespół.
[Marc!n Ratyński]