Ponad dwa miesiące temu, w grudniu 2012 roku, na oficjalnej stronie Radiohead ogłoszono datę wydania premierowego albumu Atoms For Peace. Rozpoczęto intensywną kampanię promocyjną, w której największą uwagę przykuwał imponujący skład projektu. Było nie było, ludzie związani z Radiohead, Red Hot Chili Peppers, R.E.M. czy współpracujący z Beckiem w jednym miejscu i czasie – to robiło wrażenie. Niemal z marszu opublikowano dwa utwory zwiastujące dzieło, które od razu okrzyknięto awangardowym. Następnie, na początku lutego pojawiła się informacja o trzech ekskluzywnych występach w trzech muzycznych stolicach świata – w Londynie, Berlinie oraz Nowym Jorku. Oczywiście bilety wyprzedano w parę chwil. Napięcie rosło. Oczekiwania co do wyniku pracy „supergrupy” wypełniały nie jeden lutowy wieczór spragnionych efektu słuchaczy, aż do 25. dnia miesiąca kiedy wydawnictwo ujrzało światło dzienne.
Amok to w sumie niezła „garażowa” produkcja. Nieco eksperymentalna, momentami ambitna, oszczędna w środkach. Główne role odgrywają wspaniały jak zwykle wokal Thoma Yorke’a oraz dobre, chwilami nawet bardzo dobre, podkłady, nad którymi tradycyjnie już „czuwał” Nigel Godrich. Najmocniejsze jej punkty to zwłaszcza klimatyczny i wielowymiarowy „Before Your Very Eyes”, spokojny i trochę schizofreniczny „Default”, twistowy „Ingenue”, bardzo ciekawie zbudowany „Unless” oraz intensywny „Dropped”. Pozostałe utwory to już tylko w mniejszym lub większym stopniu nawiązanie do zbyt przebojowego, solowego debiutu Thoma Yorka z 2006 roku, zatytułowanego The Eraser. Bardzo popowe pozycje wpasowują się w całość, ale tylko na zasadzie dopełnienia, przez co zaprezentowany na płycie potencjał bardziej nadaje się na naprawdę interesującą EP–kę, aniżeli regularny longplay i myślę, że w takiej formie i to pod szyldem wokalisty Radiohead można było go wydać. Nie zmienia to jednak faktu, iż zgromadzony tutaj materiał się broni, a nieco bardziej okrojony i dopracowany ma predyspozycje by z powodzeniem gościć na klubowych scenach niejednego letniego, europejskiego festiwalu. Do chill roomu jak znalazł. I to jest plus tej produkcji.
Niestety, patrząc na całokształt trudno nie odnieść wrażenia, że cała ta otoczka nadzwyczajnego składu zespołu, „awangardy”, sztucznie i na wyrost zostały wykreowane na potrzeby promocji albumu. Ma się bowiem odczucie, że „elektroniczny duet” Yorke – Godrich po wyprodukowaniu wspomnianego The Eraser stworzył naturalnego jego następcę, nic ponadto. Udział pozostałych trzech anonsowanych muzyków, w tym przede wszystkim szarżującego na basie w RHCP Flea ma wymiar, a właściwie wydźwięk czysto symboliczny, powiedziałbym „marketingowy”.
Tym bardziej szkoda, bo ta pozycja wydana w większej „ciszy”, bez takiego szumu medialnego mogłaby zaskoczyć sporo osób. A tak zwłaszcza na tych, którzy spodziewali się następnej supergrupy pokroju A Perfect Circle, Them Crooked Vultures czy Audioslave czeka bardzo przykra, zupełnie niepotrzebnie przygotowana niespodzianka. Oczekiwania wpływają bowiem na odbiór płyty, a te mogły być po całym tym przed wydawniczym zamieszaniu mocno wygórowane.
Reasumując wszystkie wątki tego debiutu, wyszło to średnio.
[Dariusz Rybus]