Szwedzka grupa Goat roztacza wokół siebie tajemniczą aurę, mówiąc o tradycji voodoo wioski Korpilombolo, skąd pochodzą spiritus movens zespołu; twierdząc, że zespół jako kolektyw muzyków stamtąd istnieje 30 lub 40 lat (choć przez cały ten czas nic nie wydał i oczywiście składał się z innych ludzi, niż teraz); czy występując na żywo w pseudorytualnych maskach. World Music to ich debiutancki album (wcześniej pojawił się jakiś singiel i kaseta), wydany przez brytyjski label Rocket Recordings i dzięki temu trafiający pod strzechy także daleko na południe od kręgu polarnego. Mieszanka psychodelicznego rocka z wątkami sięgającymi aż Grateful Dead, hard-rocka, post-punku a la The Pop Group, afro-beatu, funku, melodyki Maghrebu i nawet akustycznych gitarowych wtrętów tworzy dość wybuchowy tygiel. Wraz z quasi-rytualną atmosferą i mozaikową oprawą graficzną składa się on na jeden, obok kanadyjskiego kolektywu YAMANTAKA // SONIC TITAN, z bardziej oryginalnych około-gitarowych debiutów ostatnich miesięcy. Instrumentalne odloty przeplatają się z piosenkowymi ramami i ekstatycznymi wokalami, które mają w sobie jednak popową chwytliwość, najwyraźniejszą w przebojowym, mocno rockowym „Goatman”, afro-beatowym „Disco Fever” czy „Run to Your Mama”.
Płyta jest dość zwarta i krótka, unika dłużyzn, niemniej jednak coś mi w tej muzyce nie gra. Eklektyzm wątków wiąże się niestety z ich dość powierzchownym potraktowaniem i zbyt dużo stylistycznych chwytów to takie puste gesty, w których brakuje głębi i treści. Najwyraźniej widać to w grze sekcji rytmicznej, dla psychodelicznego grania kluczowej, która jest wręcz zlepkiem sztampy rockowej w wydaniu perkusji i sztampy „bongosowej” w wydaniu perkusjonaliów. Gitarzyści i sporadycznie pojawiająca się sekcja dęta wypadają lepiej, ale nie aż tak bardzo. Pomysł i kompozycje to mocna strona Goat, efekciarstwo ich realizacji – niestety słaba.
[Piotr Lewandowski]