Przyznaję się - nigdy nie byłem fanem Reznora ani Nine Inch Nails, to kwintesencja najntisowości, więc się nie znam, omijam w zasadzie. Ale zawsze mnie intrygowało, co też ludzi w nim pociąga, dlaczego jest takim autorytetem. Szanowałem więc gościa, tym bardziej, że David Bowie także. Muzycznie zwrócił moją uwagę bliżej dopiero soundtrackiem do „Social Network“, mieszającym hollywoodzkie, tradycyjne, nostalgiczne fortepiany z zardzewiałymi pogłosami i raczej ostrą elektroniką. W „Dziewczynie…“ razem z Rossem Reznor idzie podobnym tropem, ale dociera o wiele dalej.
Trzeba zacząć od tego jak ich muzyka działa w filmie, bo nie działa w tradycyjny sposób. Oskara tym razem nie dostali, ale według mnie stworzyli nową dla Hollywood jakość i tylko patrzeć jak kolejni pójdą tym mroźnym tropem. Na czym polega podstawowe novum? Na sposobie osadzenia w całościowym sounddesignie filmu. Nieczęsto zdarza się, żeby muzyka była aż tak głośno, że zdaje się zapiera dech aktorom. Mówi się, że dobra filmowa muzyka to taka, której w filmie nie słychać. Zgodzę się, ale tylko jeśli chodzi o czyste rzemiosło z taśmy fabrycznej, nie o sztukę. Zawsze bardziej działają na mnie filmy, gdzie muzykę zauważam od razu. Wszystkie najlepsze ścieżki dźwiękowe są słyszalne od razu. Przykłady? Większość tego co zrobił Morricone i Nino Rota, „Powaqqatsi“ Glassa, filmy Kubricka, Herzoga, Lyncha, Scorsese i Gabriel w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa“ też wprowadzili nową jakość. Reznor i Ross podobnie uczynili z muzyki przedłużenie scenografii, gry aktorskiej, osobny labirynt emocji, to coś jak napisy, subtitles, ale nie zrobione literami, tylko dźwiękami. Muzyka jest cały czas za głośno, stawia opór, wywołuje mgłę, pływa lub zamarza w surround. Są momenty, kiedy stanowczo za blisko drapie z tyłu głowy albo uderza lodowym soplem, i to jest przyjemne, perwersyjnie. Wykorzystali też możliwości jakie daje prezentacja na multiplexowym sprzęcie - niebywała selektywność możliwa do osiągnięcia, każdy głośnik grający inny track, walka z przestrzenią, wykorzystanie jej, setki szczegółów możliwe do złapania gołą ręką. Dzięki temu film można oglądać z zamkniętymi oczami. No i dlatego też słuchając płyty od razu pojawiają się obrazy. Najlepiej przez dobre słuchawki, można się drobinom i śnieżnym galaktykom dokładniej przyglądnąć. Śnieg ma dla tej płyty szczególne, symboliczne znaczenie.
Główne elementy to lekko rozstrojone pianina różnego rodzaju, często preparowane, lub też kompletnie stare, grają raz spokojne, raz motoryczne melodie. Drony - analogowe, cyfrowe, pomieszane, zawsze mgliste, zastygłe, wielopłaszczyznowe. Z rzadka pojawia się perkusja, jeśli już to brzmi jak stukanie w scenografię złapane przez kontaktowy mikrofon. Całość łączy w sobie duża dawkę oldskulowości, nawet rozwiązań żywcem wziętych z klasyki XX-wiecznej awangardy (Pierre Henry, młody Penderecki) z tym co aktualne - znajdziemy nawet poblask dubstepu, o neo-post-industrialu w duchu na przykład Demdike Stare nie wspominając (no bo NIN w końcu, czyli po-post-industrial w rożnym rozumieniu i rozmaitych ujęciach). Muzyka tworzy zimową magmę w której zawieszone są działania aktorów, może się nawet wydawać, że to właśnie dźwięki im podpowiadają rozwiązania ważne dla fabuły. Na pewno reżyser i kompozytorzy w wielu momentach pracowali bardzo blisko i precyzyjnie, co do klatki. Wspaniale.
Takie czasy, że żaden wysokobudżetowy film nie może się obejść bez jakiegoś kowera znanej wszystkim piosenki. Ale i tutaj twórcy wybrnęli bardziej niż obronną ręką - „Immigrant Song“ Zeppelinów w ich wykonaniu, w składzie poszerzonym wokalnie o Karen O, po prostu kopie i rozwala, jest kowerowym majstersztykiem, w pewnym sensie bardzo bliski oryginałowi, ale zagrany na innych instrumentach, z potężna furią, zupełnie szary, momentami beżowy w kolorze, masakruje. W kinie, w połączeniu z genialną, tak, genialną czołówką, smolisto-kwiatową, kładzie na łopatki. Kto nie zdążył do kina, ten już tego nie przeżyje. bo mały ekran jest za mały. Nowy nadchodzący Bond raczej tego nie przebije, choć kto wie, bo takie podniesienie poprzeczki powinno być bardzo inspirujące.
Jest jeszcze jeden kower, który dla odmiany w filmie trochę ginie - „Is Your Love Strong Enough“ Bryana Ferryego. Piękny, czysty, biały, świeża lignina do dezynfekowania ran zadanych twardym narzędziem.
[Wojciech Kucharczyk]