Trzecia płyta Marnie Stern jest pierwszą, na której artystka mierzy się z ciężarem oczekiwań. Współpracując od początku z perkusistą Zackiem Hill, gitarzystka stworzyła niewiarygodnie wysublimowany technicznie, symbiotycznie współpracujących tandem, tutaj uzupełniony przez basistę Matthew Flegela, grającego też w kanadyjskim Women. Hiperaktywna, skrajnie szybka gra palcami Marnie i frenetyczne, wszędobylskie bębny Zacka na szczęście nie są celem samym w sobie, lecz narzędziem w służbie kompozycji, rozwiniętych i przekonujących. Przywodzących nieco na myśl Deerhoof, ale mocniej osadzonych w (art-) rockowej tradycji. Na przełomowej drugiej płycie, której tytułu „ This Is It and I Am It and You Are It and So Is That and He Is It and She Is It and It Is It and That Is That” spamiętać nie sposób, Marnie zaprezentowała szaleńczą, jaskrawą, chwilami radosną wizję.
Nowy album jest bardziej introwertyczny, gorzki, niemal refleksyjny, choć podstawowych walorów brzmienia i stylu Marnie nie zmienia. Ciągle jest to naszpikowana gitarowymi pajęczynkami, skrajnie intensywna rytmicznie muzyka. Dezorientująca, a zarazem chwytliwa w swym kontrolowanym chaosie – jedno i drugie wzmacnia wokal Stern, czasem obrażonej, czasem euforycznej, wiecznie niepewnej siebie ex-cheerleaderki. Znając poprzednie dwie płyty można być nieco rozczarowanym okrzepnięciem konwencji, choć rekompensują to pierwszorzędne kompozycje i mnóstwo fascynujących momentów. Kto zaś Marnie jeszcze nie słyszał, powinien to zrobić koniecznie, gdyż to jedna z najciekawszych obecnie rzeczy na pograniczu noise- rocka, punk-rocka i rocka po prostu.
[Piotr Lewandowski]