Mniej więcej do „In the Kingdom of Kitsch You Will Be a Monster” Shining był ciekawym, ale jednym z licznych norweskich zespołów rozpychających pojęcie jazzu – trochę w stronę agresji The Thing i MoHa!, trochę w filmową stronę Kaada. A na dodatek, projektem pobocznym, skoro lider grupy Jørgen Munkeby grał w Jaga Jazzist, podobnie jak Morten Qvenild, który smęcił też w Susanna and the Magical Orchestra. Tego drugiego już w Shining nie ma, Munkeby odpuścił sobie Jaga Jazzist i poprzez płytę „Grindstone” dotarł do „Blackjazz”, na której odwołując się trochę do thrash, trochę do black metalu Shining prezentują jedno z najbardziej fascynujących ekstremalnych dokonań sezonu.
Choć zespołów przeplatających jazz i metal jest całkiem sporo, zwłaszcza po dokonaniach Zorna, to wyjątkowość Shining polega na ukryciu jazzowych elementów pod powierzchnią przytłaczającej gitarowej miazgi i błyskotliwych kompozycji. Panowie tylko w jednym utworze mieszczą się w pięciu minutach, w czterech przekraczają osiem, lecz nie dają słuchaczowi chwili wytchnienia. Ich wielowątkowe kawałki okazują się diabelsko chwytliwe, a zarazem oszałamiają wielością i natężeniem dźwięków. Gitarowa miazga oparta jest na rewelacyjnej pracy perkusji, pocięta syntezatorami i punktowana saksofonem, a w to, że Munkeby zostanie ryczącym wokalistą, kilka lat temu bym nie uwierzył. Podobnie jak w to, że jego płytę zamknie świetna dekonstrukcja „21st Century Schizoid Man” z wokalistą Enslaved.
Kapitalny instrumentalny performans każdego z muzyków umożliwia im wyciągnięcie z metalowych ram wszelkich możliwych atutów, a wąskie gardła thrashowych konwencji i struktur Shining omijają instrumentalnymi odjazdami – ostatecznie zaczynali jako akustyczna formacja avant-jazzowa. Ile z tych początków w muzyce Shining zostało? Nadal sporo, a przede wszystkich we właściwych miejscach, co czyni ich muzykę unikatową. Najlepsza, najbardziej oryginalna płyta zespołu.
[Piotr Lewandowski]