Flying Lotus konsekwentnie kontynuuje swoją wizję za sprawą najbardziej dojrzałej, kompletnej i wymagającej uwagi płyty, na której też prezentuje najbardziej unikatowy sound. Charakterystyczne dla niego myślenie o muzyce w kategoriach albumów, na przekór współczesnym tendencjom, sprawia, że poszczególne utwory oderwane z kontekstu tracą znacząco na wartości. Potencjał Ellisona wyraża się właśnie w przenikaniu się dźwięków, rytmów, estetyk i kawałków. Skupienie na aurze i narracji całości, podobnie zresztą jak szerokie spektrum wątków elektronicznych, wszędobylskie polirytmie, dyskretnie używany field-recording i filmowa plastyka – obecne były w jego muzyce już wcześniej. Nowością jest jednak kompleksowość i wizjonerstwo muzycznego świata oraz szerokie wykorzystanie żywych instrumentów, w sposób zacierający granice między syntetyczną a organiczną stroną tej muzyki.
Flying Lotus jest siostrzeńcem Alice Coltrane, a Ravi Coltrane pojawia się na tej płycie. Łatwo więc jazzu, swoistej duchowości i wizjonerstwa doszukiwać się w jego muzyce na wyrost. Jednak one tutaj faktycznie są wyczuwalne. Ellison wie co i jak chce osiągnąć i nawet gdy w jego przedsięwzięcie włącza się Thom Yorke, pełni rolę jednego z niezliczonych elementów układanki. Kto wie, być może pewnego dnia Flying Lotus zejdzie z piętra na parter domu mając swoje „Love Supreme” w głowie? Może, tymczasem „Cosmogramma” w zupełności wystarcza.
[Piotr Lewandowski]