polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
TYONDAI BRAXTON Central Market

TYONDAI BRAXTON
Central Market

W przeciągu siedmiu lat od poprzedniej solowej płyty Tyondai Braxton przestał być postrzegany jako syn swojego ojca, stając się głosem i przebojowym pierwiastkiem Battles. Na „Central Market” właściwie nie jest sam, towarzyszy mu pięćdziesięciosobowa Wordless Music Orchestra, z pomocą której Braxton stworzył album zderzający kompozycyjne maniery muzyki poważnej i symfoniczne brzmienia, z battles-owską dynamiką, elektronicznymi igraszkami i swym niepowtarzalną gitarowo-wokalną manierą. Z tego buzującego tygla wyłania się płyta naszpikowana pomysłami i brzmieniami; barwna karuzela, która raz zachwyca, a raz przyprawia o zawroty głowy.

Płyta zbudowana jest na łuku, którego kulminacją jest ponad dziesięciominutowy Platinum Rows – w pierwszej odsłonie i do wyżej wymienionego włącznie –  „Central Market” jest surrealistyczną, radosną karuzelą, zaś w drugiej części zwalnia i przenosi słuchacza w minorowe przestrzenie. W lirycznym otwarciu, ledwie tylko podrasowanym elektroniką, Braxton sygnalizuje konwencję, która definiuje kolejne kilka utworów – symfonicznie zagrania orkiestry są patetyczne do granicy powagi, którą rozbija kreskówkowy klimat dynamicznych utworów. Robią one spore wrażenie, ale wręcz nie sposób słuchać tych igraszek bez przymrużenia oka. Po klimaksie Platinum Rows przedostajemy się jednak – przez mroczne, ambientalne Unfurling – do J. City, które okazuje się chwytliwą piosenką rockową (albo prog- jeśli jesteście przywiązani do terminów) . To najbardziej zwięzły utwór na płycie, wpadający w ucho, ale kompletnie od czapy. Finał płyty tylko tę konfuzję potęguje.

W rezultacie, można odnieść wrażenie, że olbrzymi kompozycyjny i aranżacyjny talent oraz brzmieniowa wyobraźnia i erudycja Braxtona zaowocowały feerią cudownych pomysłów, lecz widowisko jako takie okazuje się zbyt pstrokate. Nie jestem przekonany, czy kondensacja kompozycyjnych rozwiązań rodem z muzyki poważnej w ramach piosenkowych utworów się sprawdza. Taki Sufjan Stevens – per saldo zdecydowanie bardziej popowy od Braxtona – na „BQE” postawił na kompleksowe wrażenie, z pustawych w izolacji kawałków składając całkiem przyjemną suitę. Braxton natomiast epatuje wspaniałymi detalami do tego stopnia, że całościowy obraz staje się rozmyty. Ale posłuchać naprawdę warto.

[Piotr Lewandowski]