Pięć lat, które upłynęło od ukazania się magnus opus samplowanego jazzu, za jaki bez dużego nadużycia można uznać album „Every Day” Cinematic Orchestra, wystarczyło, by konwencja ta wyczerpała się niemal zupełnie i za kilkoma chlubnymi wyjątkami jak Skalpel, zdegenerowała do restauracyjnej lub pościelowej muzyki ilustracyjnej. Lider CO, Jason Swinscoe, uświadomił to sobie prawdopodobnie jako jeden z pierwszych i powracając do obiegu z „Ma Fleur” zwrócił się w stronę brzmień bardziej akustyczno-gitarowych, piosenkowych kompozycji, nie rezygnując jednak z emocji jako głównego wyróżnika swojej muzyki. Angażując w roli wokalistów młodego Kanadyjczyka Patricka Watsona, Fontellę Bass, tak pamiętnie otwierającą „Every Day” utworem All That You Give i znaną z hitu sprzed lat Rescue Me, oraz Lou Rhodes z Lamb, Swinscoe przeniósł Cinematic Orchestra w rejony gęste od sennych wokaliz, snujących się temp, akustycznych narracji i smyczkowych maźnięć.
Sam pomysł może i nie jest zły, gdyż odkopywanie jazzowych wątków z przeszłości wypada na „Ma Fleur” bardzo blado, vide np. autoplagiatowe Child Song czy As the Stars Fall, ale równoczesny zwrot w stronę zaawansowanej produkcji, a nikłego żywego feelingu zdecydowanie tej muzyce nie służy. Ponadto, zmysł kompozycyjny autora okazuje się w owej estetyce znacznie płytszy niż w udoskonalonej wcześniej. Choć, w oderwaniu od siebie, poszczególne z balladek może i są przekonywujące, to jednak bez wyraźnej emocjonalnej podatności na ten album nie sposób uniknąć wrażenia nudy. Daleko idąca „spójność” kompozycji i aranżacji oraz względna prostota linii melodycznych nie są tutaj bez znaczenia. „Ma Fleur” to taki bardzo przewidywalny kwiatek, bez kolców ani intensywnych barw i zapachów. Nie mogę przy nim nie powstrzymać się od zabrania za jakiekolwiek zajęcie skupiające uwagę, a chyba dokładnie o uniknięcie takiej reakcji chodziło.
[Piotr Lewandowski]