Rawkus, jedna z ciekawszych wytwórni hip-hopowych końca ubiegłej dekady, powraca do gry po kilkuletnim niebycie, a jedną z pierwszych płyt jaką nam oferuje jest "5 Sparrows for 2 Cents" pochodzącego z Kolorado tria The Procussions. Oczekiwania wobec albumu mogły być więc wysokie z dwóch powodów, pierwszym jest oczywiście zmartwychwstanie Rawkus, drugim fakt, że debiutancki album Procussions "As Iron Shapes Iron" pokazał klasę i swobodę, z jaką Stro, Mr. Medeiros i Resonant odnajdują się w jazzujących podkładach i pozytywnym przekazie. Porównania do A Tribe Called Quest, Pharcyde, czy Jurassic 5 nasuwały się same. "5 Sparrows for 2 Cents" niestety nie przynosi wiele nowego. Bez wątpienia każdy z bitów jest solidny zgrabny, niezależnie czy płynie na miękkich gitarach, przytulnych Rhodesach, dęciakach, samplach kobiecych wokali czy dla odmiany, buja mocniejszym basem lub spięciem bębnów. Z drugiej strony jednak, muzycznie większość utworów jest tak samo przyjemnych, jak i przewidywalnych, szczególnie dla osoby znającej poprzedni album zespołu. Sami emce też nie wykraczają poza kanon, zgrabnie wymieniając się mikrofonem i z uczuciem przekazując treść, ale jednak bez tego "czegoś". Może na debiucie słychać było energię nowicjuszy, która tutaj staje się rutyną? Co prawda, na płycie znajdziemy szereg intrygujących smaczków, jak choćby sample migawek w For the Camera, interludium schowane pod dziesiątym numerem - niemal jak z repertuaru Quasimoto -, albo pulsujący Little People, jednak to za mało jak na godzinę muzyki. Wymowne, że na singlowym "Miss January" pojawia się Talib Kweli, typowy przypadek emce, któremu nie udało się zdyskontować swojego sukcesu z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych.
Gdy o powyższych niedociągnięciach zapomnieć, "5 Sparrows for 2 Cents" okazuje się być albumem bardzo przyjaznym w odbiorze, łatwym w nawiązaniu znajomości, ale jednak trudniejszym w jej podtrzymaniu. Mam wrażenie, że muzycy za bardzo chcieli nagrać album HIP-HOPOWY, w którym wierność kanonowi gatunku/wytwórni i nacisk na jego przystępność ograniczyły potencjał płyty. Nieskalana okładka czy nienaturalnie przytłumiony krzyk w refrenie utworu Anybody są tego palącymi ilustracjami. Wystarczy sobie bowiem przypomnieć, z jaką energią zespół zagrał na scenie warszawskiego Balsamu kilka miesięcy temu. Mój ulubiony utwór na płycie, zagrany instrumentalnie na żywą perkusję, dziki Rain Dance, niech będzie świadectwem drogi, którą można było pójść.
[Piotr Lewandowski]