Amina to kwartet smyczkowy z Islandii, który na dobre i złe związany będzie z Sigur Ros. Cztery dziewczyny tradycyjnie otwierają koncerty Sigur Ros, im zawdzięczamy aranżacje smyczków na dwóch ostatnich płytach tamtej grupy, krótko mówiąc - bez Aminy emocje i nastrojowość Sigur Ros nie byłyby tym samym. Już tylko za piękne, uwypuklające crescenda smyczki, czy punktujące całość ksylofony, Aminie należy się szacunek. Jednak do tej pory raz tylko Amina została wymieniona jako współautor utworu Sigur Ros, a konkretnie Milano na "Takk". "AnimaminA" jest natomiast pierwszą autorską pozycją kwartetu, na której wykracza on poza smyczkowe instrumentarium i sięga po szereg kruchych i subtelnych narzędzi, od dzwoneczków, przez delikatne instrumenty perkusyjne w rodzaju ksylofonu, tzw. "glockenspiel", czy instrumentu złożonego z butelek napełnionych płynem, wiszących na sznureczkach i uderzanych młoteczkami, po dźwięki płonącego ognia czy podmuchów wiatru. Rezultat jest urokliwy i szkoda, że ta bajkowa opowieść trwa niecałe dwadzieścia minut.
Cztery kompozycje oparto na repetycji i nałożeniu wielu subtelnych płaszczyzn dźwięków, wzmacnianych maźnięciami smyczków. Raz tylko Amina przywołuje na myśl Sigur Ros, właśnie gdy wysuwając na pierwszy plan pociągnięcia smyczkowe osiąga apogeum. Generalnie nie ma tutaj takiej dramaturgii, takiego rozmachu jak u twórców "Agaetis Byrjun", bliżej do rozważnego, melancholijnego stawiania kolejnych nut przez Mum, lecz w odmiennym, bardziej akustycznym i specyficznie folkowym wydaniu. Skromne melodie przeplatają się z delikatnymi rytmami, zacierając granice między jednym a drugim i oczarowując przede wszystkim całościowym wrażeniem, tajemniczą aurą i krystaliczną zadumą bardzo mroźnego poranka - okładka idealnie tu pasuje. Wbrew łatwym oczekiwaniom, "AnimaminA" nie jest udramatyzowaną suitą a la Sigur Ros, lecz zbiorem czterech raczej odrębnych, lecz równie filigranowych, skromnych i pięknych kompozycji. Naprawdę warto posłuchać.
[Piotr Lewandowski]