Poprzedni album MF Dooma "Operation Doomsday" ukazał się jeszcze w ubiegłym wieku. Teoretycznie jego następca powinien być wypatrywany z najwyższą uwagą, jednak Doom, czyli Daniel Dumile, przyjął w międzyczasie kilka innych pseudonimów i zachwycił wspaniałymi płytami Viktora Vaughn oraz genialnym projektem Madvillain. Wszystkie były one zadymione do granic możliwości, a na dodatek muzyka Viktora balansowała na granicy psychicznego dobrostanu. Skoro Doom pokazał światu, jak intrygujące są jego awangardowe i progresywne projekty, na nowej płycie firmowanej ksywą MF Doom oddał się on zabawie i to chyba niczym nie skrępowanej. Już sama okładka i tytuł płyty wskazują, że dominować będzie tematyka kulinarna. I w niej tkwią właśnie zarówno numery pełne rymów, jak i instrumentalno-didżejskie interludia, nasycone rozbrajającymi samplowanymi nawijkami i przemówieniami. Muzyka kipi humorem podobnie jak teksty, główną bazą sampli MF Dooma są bodajże nagrania Fantastic Four, generalnie dominują lata osiemdziesiąte, albo nawet starsze. Właściwie mógłbym podsumować ten album jednym słowem: rozbrajający. Początkowy patos otwierającego Beef Rapp już po kilku wersach staje się kompletnie absurdalny, gdy słyszymy Dooma roztaczającego wizje chorób serca wynikających z konsumpcji wołowiny! Czysty absurd, potem nadchodzą równie zniewalające Hoe Cakes, Potholderz i absolutnie genialne Deep Fried Frenz - musicie tego spróbować. Po doświadczeniach ostatnich kilku lat prędzej był uwierzył, że George W. Bush junior pisze pracę doktorską z politologii, niż że MF Doom będzie nagrywał rozrywkowe płyty. A tu nie dość, że podjął się przygotowania takiego dania, to jeszcze jest ono niezwykle smakowite. Początkowa farsa ustępuje miejsca wspaniałej instrumentalnej środkowej części albumu, kiedy to miriady rozbrajających sampli i sprytnych cięć zmuszają mnie do szerokiego uśmiechu i beztroskiej kontemplacji. Późniejszy powrót do kawałków rymowanych jedynie wznosi płytę na kolejny poziom, czego najlepszym dowodem fantastyczne, przebojowe Rap Snitch Knishes i zamykający zabawę Kookies. Nie dość, że flow Dooma jest jak zawsze najwyższej próby, że podkłady nieraz odwołują się do oldskulowych tradycji gatunku, kiedy to w poszukiwaniu sampli trzeba było przekopywać nagrania głównie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to jeszcze całość podana jest z nieprawdopodobnym wdziękiem. Pierwszy kontakt może być lekko szokujący, ale zaręczam, że już po kilkukrotnym przesłuchaniu złapiecie się na tym, że nucicie sobie pod nosem na przykład kiczowatą melodię The Whodini wraz z refrenem Friends, how many of us have them?, czyli refren do Deep Fried Frenz. Słuchając "Mm. Food?" apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Totalna rewelacja.
[Piotr Lewandowski]