Nieodłącznym elementem życia jest śmierć. Nie jest jego przeciwieństwem, a dopełnieniem, dzięki któremu obydwie części zyskują sens. Tak samo naturalnym zjawiskiem jest przemijanie. Wraz z upływającym czasem rozkład ogarnia tak nasze otoczenie, jak i nas samych. Jednak ludzie w rozpaczliwej walce próbują dokonać niemożliwego - zachować teraźniejszość, powstrzymać proces zniszczenia. Tylko po co, skoro wszystko, prędzej czy później, powróci do pierwotnego stanu surowej materii.
Na początku lat osiemdziesiątych, gdzieś w środkowych Niemczech, William Basinski zapisywał na magnetofonowych taśmach niezwykłe, wyprzedzające swą epokę, ambientowe pejzaże. Dwadzieścia lat później stały się one źródłem i surowcem dla projektu, który, poniekąd niechcący, znacznie przekroczył ich pierwotne funkcje. Otóż w sierpniu 2001 roku, już w Nowym Yorku, Basinski zajmował się archiwizacją swoich nagrań. Zgrywał stare pętle zapisane na taśmach, chcąc utrwalić je w cyfrowej postaci. Wówczas okazało się, że magnetofonowy nośnik przegrywa walkę z czasem, a każdy kolejny obrót szpuli zbliża go do nieuchronnego końca. Jego agonia została udokumentowana w pamięci komputera - bezdusznego świadka przemijalności.
W ten sposób powstał czteroczęściowy album The Disintegration Loops. Tytułowe pętle to kilkusekundowe fragmenty ambientowej układanki, tworzone przez płynące, jakby symfoniczne plamy dźwięków wygenerowanych smyczków, fortepianu, czasem zaplątanego echa beatu. Każda z nich, powtórzona po tysiąckroć razy, rozciąga się w kilkunasto, kilkudziesięciominutowe obrazy zagłady. Stajemy się świadkami śmierci melodii. Kolejne minuty przynoszą nowe efekty rozkładu. Pętle rwą się, rozsypują, wkradają się w nie trzaski i złowroga cisza. Czasem Basinski litościwie oszczędza je, kończąc nagranie w połowie tej drogi. Kiedy indziej jest bezlitosny, doprowadzając muzykę do kompletnej dezintegracji.
The Disintegration Loops to nie są zwyczajne płyty, których słucha się nie zwracając większej uwagi i szybko o niej zapominając. Stworzone przez Basinskiego niezwykłe misterium wciąga w swoje zmagania ze śmiertelnością. Przypomina, że nasze dzieła zapisane są na kruchym, efemerycznym materiale, zarazem pokazując jak piękna jest śmierć. Słuchając tej beznadziejnej walki, stajemy twarzą w twarz ze świadomością otaczającej nas nicości. To metafizyczna, nawet religijna wyprawa, która wynosi ponad świat materialnej rzeczywistości. Sprawia, iż nieufnie patrzymy na własne ręce, ciało, które przecież jest tylko nośnikiem, takim samym jak magnetofonowa taśma. Jednocześnie czujemy niepokój, czy aby zanadto nie jesteśmy przywiązani do tej, tylko na chwilę, zorganizowanej materii. Paradoksem jest fakt, że kilka tygodni po nagraniu tych zmagań Basinski był świadkiem, jak wydawałoby się potężne dzieła rąk ludzkich w kilka sekund zamieniają się w stertę gruzu i pyłu.
PS. Co ciekawe, w tym samym czasie powstał film Decasia, w którym reżyser Bill Morrison zawarł podobną wizję przemijającego świata. Jego obraz składa się z kolażu nakładających się, niszczejących taśm filmowych. Przez ekran przewijają się czarno-białe, amorficzne kształty, z których czasem wyłaniają się ludzkie postacie, by po chwili znów zniknąć w psychodelicznym wirze. Tłem i komentarzem do filmu jest niezwykły, specjalnie skomponowany przez Michaela Gordona, siedemdziesięciominutowy utwór symfoniczny, który przypomina dokonania Godspeed You Black Emperor. Polecam.
[Aleksander Kobyłka]