polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
The Roots The Tipping Point

The Roots
The Tipping Point

Filadelfia? A gdzie to w ogóle jest?

Jeżeli koneser hip-hopu i czarnej muzyki zastanawia się nad najważniejszymi na terenie USA miastami dla tych nurtów, to pewnie w pierwszej kolejności przychodzą mu na myśl Nowy Jork i Los Angeles. W obu tych miejscach wytworzyły się łatwo rozpoznawalne sceny animowane przez artystów o charakterystycznym stylu. Jednak na muzycznej mapie Stanów Zjednoczonych należy wskazać jeszcze przynajmniej jedno fascynujące miejsce, w którym oryginalni muzycy wyrastają jak grzyby po deszczu - Filadelfię. To właśnie w tym mieście zawiązała się mocna grupa twórców współpracujących ze sobą i konsekwentnie rozwijających swoją muzykę. W tym gąszczu powiązań, przyjaźni i artystycznych kooperacji prym wiodą The Roots, Erykah Badu, Common oraz cała armia mniej znanych w Polsce, ale wcale nie gorszych, artystów. Całość sceny skupia się w wytwórni OkayPlayer, dowodzonej przez The Roots i cechującej się niesamowitym wręcz darem wyciągania na światło dzienne coraz to nowych filadelfijskich muzyków. To właśnie w tam wydają swoje płyty Erykah Badu, Common, D'Angelo - możecie bez większych problemów dostać je w Polsce - ale za tymi gwiazdami odważnie kroczy drugi szereg: Jill Scott, Jazzyfatnastees, Meshell Ndegeocello, Scratch i inni. Fascynująca wręcz jest sieć koneksji łącząca tych ludzi i sprawiająca, że co jakiś czas, korzystając z przyjacielskiej pomocy, z otchłani undergroundu wypływa kolejny twórca i zazwyczaj niczym nie odstaje on od bardziej doświadczonych kolegów. Spróbuję przybliżyć wam tę scenę, co jest wywołane zbliżająca się premierą nowego albumu The Roots i mam nadzieję, że sięgniecie głębiej po filadelfijską muzykę, bo jest ona tego warta.

Podstawa to mieć silne korzenie...

Możemy przyjąć, że całe zamieszanie zaczęło się właśnie od The Roots, a konkretnie od spotkania w roku 1987 dwóch młodzieńców w Philadelphia High School for Creative Performing Arts. Byli nimi Tariq Trotter oraz Ahmir Thompson, później znani szeroko jako Black Thought i ?uestlove. Pierwszy z nich parał się rymowaniem, drugi grał na perkusji. Ponieważ kompletnie nie było ich stać na podstawowe wyposażenie hip-hopowego składu, czyli na adaptery, mikrofon, mikser i furę winyli, więc swoje muzyczne umiejętności ćwiczyli przerabiając klasyki hip-hopu na ascetyczne wersje wokalno-perkusyjne. Występując jedynie we dwójkę po okolicznych chodnikach, metach, imprezach i przeglądach talentów, natrafili na basistę Huba i rapera Malika B. W ten sposób zawiązał się trzon kapeli. Po jakimś czasie przenieśli się z ulic do klubów i zdobyli w rejonie Nowego Jorku i Filadelfii opinię szanowanej undergroundowej grupy. Szanowanej na tyle, że zaproponowano im wyjazd na trasę do Niemiec, co stało się bodźcem do zarejestrowania pierwszego materiału, zatytułowanego "Organix". Potem sprawy potoczyły się szybko. Podpisany został kontrakt z Geffen Records - aktualny do dziś, dzięki czemu ich płyty są dostępne w Polsce (w przeciwieństwie do innych wydawnictw z OkayPlayer) - i w roku 1995 ukazał się pierwszy ogólnie dostępny longplay zatytułowany "Do You Want More?!!!??!". Jak na debiut, był on naprawdę odważny, bowiem nie pojawia się na nim ani jeden sampel, całość muzyki nagrana była na żywo, równolegle z wokalami. Jednak fani hip-hopu ominęli ten album łukiem, więcej uznania zyskał on w alternatywnych kręgach. Po zagraniu koncertów w ramach Lolapalloozy i Montreaux Jazz Festival do zespołu dołączyli Rahzel The Godfather of Noize - chodząca maszyna do robienia beatboxów - oraz niejaki Kamal. Później sprawy potoczyły się prędko. Dzięki drugiemu albumowi "Illadelph Halflife" na kapelę zwrócili uwagę koneserzy hip-hopu, pojawiły się sample, całość jest mniej jazzowa od debiutu i wyróżnia się w całej twórczości zespołu właśnie producenckim charakterem brzmienia.

Potem trzeba było czekać aż trzy lata na kolejną płytę, ale gdy "Things Fall Apart" ujrzało światło dzienne, było od razu wiadomo, że warto było czekać. Dzięki temu fascynującemu połączeniu jazzu, soulu, granej na żywo muzyki i przede wszystkim genialnemu flow raperów, zapodających inteligentne teksty traktujące zarówno o sprawach osobistych, jak i pulsującej życiem filadelfijskiej ulicy, The Roots wkroczyło do ścisłej czołówki amerykańskiego hip-hopu. Ta płyta jest świetnym przykładem, że sukces komercyjny i artystyczny mogą iść w parze. Kolejne lata przyniosły płytę koncertową "The Roots Come Alive" i wyczekiwany, po prostu genialny "Phrenology", które w roku 2002 pokazało, że zespół śmiało kroczy swoją drogą, potrafiąc odkrywać nowe brzmienia, aranżować kawałki w nowatorski sposób. Bez dwóch zdań, mamy do czynienia naprawdę z godnymi następcami największych hip-hopowych twórców, z odważnymi muzykami oferującymi chyba jedno z najbardziej świeżych połączeń rymowanego słowa z żywym graniem. Dlatego też uporczywie wyglądano kolejnej płyty, czyli "The Tipping Point".

...i bujnie wyrastające pnącza

Na każdej z płyt The Roots pojawiała się armia gości, począwszy od uznanych artystów, takich jak Common, Mos Def, Cassandra Wilson, Roy Hargove, po postaci w momencie premier zupełnie nieznane. Każdą z płyt za wyjątkiem "Phrenology" kończył nastrojowy utwór śpiewany przez Ursulę Rucker, której poezja i głos nabierały siły z płyty na płytę. W ten sposób ukazała się ona światu, by z czasem stać się jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci współczesnej czarnej muzyki. Wydaje mi się, że czytelnikom Popupa nie trzeba specjalnie przybliżać tej postaci (ewentualnie odsyłam do trzeciego numeru). Co ciekawe, Ursula wydaje swoje płyty w niemieckiej wytwórni K7! i znacznie częściej koncertuje w Europie. Rodzinnej Filadeflii jednak nie opuściła. Oprócz niej na albumach The Roots usłyszeć możemy wiele innych zmysłowych kobiecych głosów, takich jak duet Jazzyfatnastees lub Jill Scott, która wspaniale zaśpiewała na koncertówce kawałek You Got Me - utwór jej autorstwa, ale powszechnie znany dzięki wykonaniu przez Erykę Badu na "Things Fall Apart". Oczywiście pochodzą one wszystkie z Filadelfii i na dzień dzisiejszy nagrane mają po dwa albumy. I wierzcie mi, że biją na głowę całe zastępy wokalistek łączących soul, hip-hop i inne czarne rytmy i dokonujących na nas inwazji z ekranów telewizorów. Zdaniem Jill Scott należy chyba do najbardziej niedocenianych obecnie twórców czarnej muzyki, bowiem potencjał i siła jej głosu zdecydowanie przerastają jej popularność. Ale może to nawet dobrze - przecież nie o medialny szum chodzi.

Kilkuletnie przerwy pomiędzy poszczególnymi wydawnictwami The Roots nie upływały muzykom pod znakiem nieróbstwa i napawania się sukcesem. W międzyczasie oczywiście koncertowali i brali gremialnie udział w innych przedsięwzięciach. O ile w przypadku raperów mieliśmy do czynienia z gościnnymi nawijkami u innych artystów, o tyle ?estlove stał się jednym z najbardziej rozchwytywanych producentów. Ma on na koncie nagranie sporej porcji hip-hopowych płyt, na których dużą rolę odgrywają żywe instrumenty - chociażby rewelacyjne "Like Water for Chocolate" Commona. Być może właśnie w tym tkwi tajemnica klasy nagrań innych artystów filadelfijskich lub też wydających się w OkayPlayer. Korzystają oni z doświadczenia i studyjnego wsparcia starszych stażem muzyków, przy czym ewidentnie pozytywny wpływ wywiera fakt, że łączy ich nie tylko praca, lecz przede wszystkim osobiste koneksje i przyjaźnie. Po prostu, mają wspólne korzenie, z których co chwilę wyrastają niezwykle bujne i żywe pnącza. Nie jest oczywiście tak, że OkayPlayer ogranicza się do lokalnego patriotyzmu, szczególnie ostatnimi czasy przyciąga także artystów z zewnątrz, jak choćby Meshell Ndegeocello, w której muzyce soczyście pobrzmiewają afrykańskie wpływy, przyprawiające jazzowo-soulowe danie główne szczyptą egzotyki. Jest ona wokalistką a także basistką, swego czasu dawała nawet solowe koncerty, dopełniając muzykę jedynie automatem perkusyjnym. Meshell ma na koncie już cztery albumu, ostatni zatytułowany "Comfort Woman" ukazał się w roku 2003 i przynosi głęboko zmysłową, wibrującą muzykę, zamieniającą nawet najchłodniejszy wieczór w intymne przeżycie. Wsparcie udzielane młodym artystom nie ograniczania się jedynie do studyjnych porad i nadzoru. Przecież nie ma lepszej metody promocji muzyki niż koncerty, dlatego właściwie regułą jest, że debiutanci ruszają w trasy supportując uznanych już wykonawców. Tak było na przykład podczas ostatniej trasy The Roots, kiedy to publiczność rozgrzewały Jazzyfatnastees.

Filadelfijskie eksperymenty

Tyle może o odkryciach dokonanych w ramach OkayPlayer. Warto jeszcze wspomnieć o projekcie zupełnie odmiennym i zawiązanym przez ?uestlove, Christiana McBride i Uri Caine. Nosi on nazwę The Philadelphia Experiment i jest zapisem wspólnego jammowania tej trójki deszczowej jesieni roku 2000. Projekt jest stricte jazzowy, niemniej jednak słychać funkowy feeling stanowiący jakby punkt wyjścia do jazzowych poszukiwań. Idea zarejestrowania tego materiału zrodziła się a posteriori, dzięki czemu słychać na płycie dużo energii, improwizacji i iskrzących się wspólnych poszukiwań. Szczerze polecam. Szczególnym projektem, właściwie swoistą komuną jest Soulquarians. W zamyśle było to pewnego rodzaju poszerzenie koncepcji D'Angelo i jego zespołu Soulsystem. Soulquarians to śmietanka tego, co w Filadelfii najlepsze. Zaczątkiem był wspólny koncert właśnie w tym mieście, później pozostała głównie idea i gościnne wizyty na płytach przeróżnych artystów. Wymieńmy skład tej quasi-formacji: trzon tworzą ?uestlove, Jay Dee i James Poyser, całość dopełniają Common, Mos Def, Erykah Badu, D'Angelo, Q-Tip i Bilal. Musicie przyznać, że jest to wręcz oszałamiające bogactwo i zgromadzenie talentów. Dla mniej wtajemniczonych przypominam, że James Poyser jest głównym współpracownikiem Eryki Badu, to on głównie komponuje i aranżuje muzykę. Na samą myśl, jak też musiał wyglądać wspólny szoł tej gromadki, przechodzą mnie dreszcze. Połączenie rewelacyjnej strony muzycznej z lekko mistycznym odwołaniem do zodiakalno-astrologicznej symboliki musiało zaowocować wybuchową mieszanką.

Bazowanie na osobistych znajomościach i tworzenie muzyki zakorzenionej w otoczeniu, na tym właśnie polega siła filadelfijskiej sceny. Mimo, że ostatnimi czasy nie jest już tak, że muzycy ci spędzają ze sobą czas na co dzień, o czym z lekkim smutkiem wspominała Ursula Rucker podczas swojej wizyty w Warszawie, to jednak ciągle możemy mówić o fenomenie Filadelfii, miasta rodzącego i przyciągającego artystów prezentujących jedno z najoryginalniejszych oblicz hip-hopu i soulu. Światu tamtejsza scena objawiła się dzięki The Roots, a potem zadziałał efekt kuli śniegowej i możemy obecnie napawać się dokonaniami całego szeregu filadelfijskich (i nie tylko) wykonawców. Łączą oni zarówno muzykę rozrywkową, zmysłową, jak i też społecznie zaangażowaną, stając się głosem, którym przemawiają czarnoskórzy mieszkańcy Stanów, który nawołuje do obrony praw i wolności. Dlatego OkayPlayer wyrasta na jedną z najważniejszych wytwórni prezentujących czarną muzykę i wydaje mi się, że z perspektywy lat będziemy patrzeć na jej zasługi podobnie jak obecnie spoglądamy przykładowo na Motown. W maju wyszła pierwsza składanka ukazująca spektrum muzyki OkayPlayer, w swoim zamyśle odwołująca się do klasycznych już kompilacji Blue Note. Oprócz plejady gwiazd, takich jak The Roots, Dilated Peoples, Blackalicious i Madlib, uslyszeć na niej możemy premierowe nagrania kolejnych debiutantów z Filadelfii: The Chapter oraz Nicaolay & Supastition. Jak powiedział ?uestlove: "dookoła nas odnaleźć można cały szereg jeszcze nie oszlifowanych talentów, szczególnie wśród osób związanych ze społecznością OkayPlayer. The Roots zawsze jak magnes przyciągało utalentowanych artystów i jest to dla nas szansa, żeby wyciągnąć tych ludzi na powierzchnię, ponieważ oni na to zasługują."

Idea rozprzestrzeniająca się jak wirus

Ostatnią premierą, mająca miejsce trzynastego lipca jest "The Tipping Point" The Roots, która, jak to stało się już tradycją w przypadku The Roots, była jedną z najbardziej oczekiwanych premier ostatnich miesięcy. Tytuł płyty zaczerpnięty został z książki Malcolma Gladwella, której motywem przewodnim jest właśnie idea porywająca kolejnych ludzi i wywołująca ferment. Taki więc ambitny cel postawili sobie muzycy, przyjmując równocześnie specyficzną formę pracy nad albumem. Składa się on bowiem z utworów powstałych w wyniku swobodnego jammowania, które później zostały jedynie dopracowane i perfekcyjnie wyprodukowane. W ten sposób chcieli oni być może uzyskać równowagę po nagraniu dopiętego na ostatni guzik, i wręcz przeintelektualizowanego "Phrenology". Dzięki temu płyta pulsuje ciepłem improwizacji i żywej kreacji. A przy okazji jest aż zaskakująco spójna. Świeżość organicznego brzmienia słychać już od pierwszych taktów otwierającego "The Tipping Point" po intro, opartym na soulowym utworze Sly&The Family Stone. Ten utwór wskazuje także, że sporo będzie liryzmu, uczuć i muzyki. Tej jest bowiem jak na hip-hopowy album bardzo dużo, płynie ona czasem z głośników kilkudziesięciosekundowymi frazami. Jednak spragnieni mocnych rymów pełnych treści także odnajdą coś dla siebie. Świadczy o tym promujący album singiel Don't Say Nuthing, zaskakujący wręcz nietypowym, producencko-didżejskim brzmieniem. I trzeba przyznać, że utwór jest świetny, a towarzyszący mu teledysk idealnie oddaje przekaz zawarty w tekście, rozliczający hip-hopowców z flirtu z szołbiznesem i komercją. Takich zagrań ze strony The Roots na pewno nie zaobserwujemy. Podobne wrażenie robi aż ciężki od rymów Boom, wskazujące równocześnie na jeden z charakterystycznych chwytów albumu, mianowicie dynamiczny podkład oparty na bębnach i dęciakach. Podobne motywy odnajdujemy także w The Web. Nie zabrakło także śpiewnych fragmentów, występujących głównie w refrenach, które przynoszą chwile wyciszenia i liryzmu. A że do tego The Roots otarli się nawet o reggae w Guns Are Drawn i oczywiście uparcie drążą nastroje jazzowe, więc płyty zdecydowanie nie można uznać za nudną i tkwiącą w jednej estetyce. Pomysł edytowania zarejestrowanych jammów zaowocował dużą różnorodnością. Jedyne co można jej zarzucić, to zbyt mały akcent położony na teksty społeczno-polityczne, zopowiadany przecież przez wybór inspiracji tytułu płyty. Czego jednak zabrakło w tej sferze, wyrównują z nawiązką szczere i osobiste rymy, odsłaniające duszę artystów. Black Thought znowu potwierdził swoją przynależność do ścisłej czołówki światowych MC. Szok poznawczy o wysłuchaniu "The Tipping Point" u was nie nastąpi, ale jak na "bardzo wyczekiwany" album przystało, potwierdza on najwyższą klasę The Roots.

Miejmy nadzieję, że w czasie najbliższej trasy koncertowej, muzycy po raz pierwszy zawitają do Polski. Ewentualnie znowu trzeba będzie wybrać się do Niemiec, żeby zobaczyć najlepsze chyba współcześnie połączenie żywego grania i rymów, wzbogacone na dodatek oszałamiającymi beatboxami. Pamiętajcie jednak, że nie na The Roots kończy się scena filadelfijska, zdecydowanie warto poświęcić letnie tygodnie na zapoznanie się z twórczością pozostałych artystów związanych z tym miastem.

[Piotr Lewandowski]