polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Noveller Fantastic Planet

Noveller
Fantastic Planet

Sarę Lipstate od zawsze interesowało kreowanie gitarowych, teksturalnych, ambientowych pejzaży – jej brzmienie było filmowe, intrygujące, kameralne i intymne, choć z drugiej strony czasami można było odnieść wrażenie, że nieco nazbyt sterylne. Jej najnowszy album, Fantastic Planet w wielu aspektach podważa jej dotychczasowy dorobek i nadaje mu zupełnie nowego kontekstu – w znacznej mierze ukształtowanego przez, jak mi się wydaję, zmianę scenerii z nowojorskiego Brooklynu na Austin w stanie Teksas. Album ten wypełniony jest muzyką dużo bardziej wielowarstwową i trudną do zaszufladkowania, nawet jeśli czasami w czytelny sposób uciekającą się do pewnych zjawisk środka lat 70. oraz przełomu 70s/80s. Kreatywne mieszanie wpływów oraz wątków dawno lub rzadko nie podejmowanych w świecie alternatywy sprawia, że Fantastic Planet to dzieło w tych czasach wyróżniające się swoim celowym anachronizmem a zarazem godne polecenia.

Już pierwszy utwór, Into the Dunes, pokazuje inne (zaryzykowałbym stwierdzenie – bardziej męskie?) zaczyna się gitarowym, pustynnym nokturnem, który przeplata się z ambientowym tłem, niczym jej wersja soundtracku Ry Coodera do Paris, Texas (porównanie na które wpadłem przed wywiadem – przysięgam!) by potem uderzyć kontrastem mocarnego choć stłumionego gitarowego riffu i bardziej teksturalnych partii które niekiedy wpadają w rejestry brzmiące niekiedy jak harmonijka (ale na modulowanej gitarze / syntezatorze o ziarnistym brzmieniu), a niekiedy jak zorza polarna (o ile ta kiedykolwiek miałaby „brzmienie”). Całość zwieńcza acid-rockowy quasi-jamming. Z kolei No Unholy Mountain otwiera coś na kształt gamelanu przyozdobionego anielskim chórkiem wprawiającym w poczucie sielskiej błogości, gitarowo Sarah zdaje się imitować tutaj skrzypce poprzez e-bow i najrozmaitsze glissanda. Rubicon natomiast prezentuje inny odcień Azji – new age’owa gitara z lekko orientalnym wydźwiękiem krzyżuje się z szorstkimi modulacjami i płynącymi, przeciąganymi gitarowymi teksturami. Sisters rozpoczyna się niczym Durutti Column z debiutu grające honkytonk by potem wyskoczyć z przesłodzoną, „kosmicznawą” sewentisową gitarą a’la Steve Hillage / Manuel Gottsching by nagle zaskoczyć rozbudowanym synth-popowym przejściem przywodzącym na myśl Cabaret Voltaire ze środka 80s, do którego po jakimś czasie powraca kosmiczno-przeestetyzowana gitara, by później nagle zwieńczyć wszystko mieszanką analogowego buczenia i sinusoidalnych synthów. Po tych czterech meandrach stylistycznych płyta w organiczny sposób przechodzi w stan dryfowania i jej druga część wypełniona jest utworami bardziej ambientowymi, z czego na wyróżnienie zasługuje Pulse Point – monumentalny mariaż romantycznego gitarowego shoegaze’u ze ścianą białego hałasu której nie powstydziłby się postawić Peter Rehberg. W całości słychać odległe echa Conrada Schnitzlera czy wczesnego Tangerine Dream (które tak naprawdę przewija się w jakiejś formie przez całe albumy), ale – co ciekawsze – wskakuje także prymitywna sekcja rytmiczna, która nieco destabilizuje środek ciężkości utworu. Dość intrygujący jest także In February, który zaczyna się od otwartych akordów, które później coraz bardziej się zapętlają, by wreszcie przerodzić się w coś w rodzaju phasingu Steve’a Reicha. Inną interesującą kompozycją jest zamykająca płytę The Ascent, będąca w znacznej mierze gitarowym, improwizowanym popisem Sary, znajdującym się gdzieś na graniczu kiczu i awangardy.

Podsumowując, Sarah Lipstate wyszła tutaj z dotychczasowej strefy komfortu i przelała najrozmaitsze inspiracje (a uwierzcie, jest wielkim muzycznym nerdem), z czego wiele z nich nawiązywało do wątków rzadko obecnie podejmowanych, jak np. kosmiczno-elektronicznych zespołów rockowych środka lat 70. (niekoniecznie krautrockowych a zbliżonych ideowo do np. francuskiego Heldon), co definitywnie ją wyróżnia w obecnym świecie alternatywy. Album jest dość urozmaicony, ale owa dywersyfikacja odbyła się w sposób całkiem organiczny. Osobiście uważam, że to najlepszy do tej pory album Novellera i nawet jeśli wcześniej ani nie zwracaliście na muzykę Sary szczególnej uwagi, ani specjalnie ona jej u was nie przykuła – polecam sięgnąć po Fantastic Planet.

[Jakub Krawczyński]