Niektórzy artyści dobrą muzykę robią ponoć tylko w smutku – jakkolwiek sztampowo by to nie brzmiało, Alela Diane należy chyba do tej grupy. Po ślubie ze swoim gitarzystą nagrała z zespołem Wild Divine płytę boleśnie złą. Dwa lata później, już po rozwodzie, przede wszystkim sama i ascetycznie rozwodzi się nad różnymi rozpadami, odejściami, rozczarowaniami. Surowej błyskotliwości pierwszych dwóch jej płyt tutaj nie ma, a ścieżka wyznaczona przez Joni Mitchell zdaje się nieodparcie przyciągać także tę artystkę, to jednak Aleli znów da się słuchać. Choć oprawa graficzna płyty jest bardzo retro i głos Aleli też coś takiego ma w sobie, to dźwiękowo na szczęście nadmiernej stylizacji nie ma – wystarcza gitara akustyczna, okazjonalnie koloryzująca ją gitara elektryczna, dyskretna sekcja rytmiczna lub smyczkowa. Hippisowskie harmonie na „Black Sheep” to najbardziej wychodzący do słuchacza moment. Reszta wymaga skupienia, co po kiczowatym poprzednim albumie jest cenną odmianą. Płyta jest skromna i krótka, sprawia wręcz wrażenie swoistego pierwszego kroku w powrocie do sensownego grania – przynajmniej taką mam nadzieję, bo szkoda byłoby, gdyby Alela nigdy już nie powróciła do poziomu z To Be Still. Z trzydziestką ledwie na karku jeszcze wszystko przed nią. I oby jej małżeńsko-muzyczny epizod nie okazał się proroczy dla jej koleżanki z podstawówki, w której cieniu Alela pozostaje, czyli niejakiej Joanny Newsom (perkusista Neal Morgan gra nawet z obiema paniami), która nie dość, że znów muzycznie zamilkła, to na dodatek wyszła za niejakiego Adama Samberga, który gra w filmach tak głupich, że wymienianie ich przy jakiejkolwiek recenzji tutaj byłoby nie na miejscu.
[Piotr Lewandowski]