O niektórych płytach zwykło się mówić, iż są najbardziej oczekiwanymi w danym roku. Debiut Savages był w tej kategorii absolutnie topowym, gdyż wyczekiwano go już od dwóch sezonów festiwalowo-koncertowych. Istotnie, niewiele jest na świecie zespołów, które przed wydaniem premierowego materiału mają na koncie zaproszenia na wszystkie najważniejsze imprezy globu począwszy od Primavery, Coachella po Reading/ Leeds Festival czy choćby Glastonbury.
Otwarcie krążka od razu potwierdza, iż mamy do czynienia z czterema nietuzinkowymi postaciami. Niesamowita linia basu, którego dźwięki wraz z perkusją przez cały czas trwania albumu regulują doskonale zbalansowane tempo utworów. Hipnotyczny wokal Jehnny Beth - co wydawało się niemożliwym, jest jeszcze potężniejszy i wszechstronniejszy niż podczas koncertów. Cała płyta to zadziwiający pokaz jej umiejętności – od energetycznych „Shut Up”, „I Am Here” czy „No Face” po balladowe „Waiting For A Sign” czy „Marshal Dear”. Wrażenie atmosfery i przestrzeni dodatkowo wzmacniają gitary. Wachlarz ich brzmienia jest bardzo różnorodny (genialny „City's Full"). Od prowadzenia po wstawki, od punkowej dynamiki po głośne oldschoolowe rockowe wejścia. Właśnie w oparciu o kategorię natężenia album można podzielić na dwie części. Pierwsza, do szóstego w kolejności instrumentalnego „Dead Nature” to nacisk na klimat. Od siódmego „She Will” dominuje przede wszystkim hałas.
To wydawnictwo jest niczym składanka the best of czołowej kapeli rodem z lat 80-tych. Mieszanka wybuchowa u podstaw której leży maniera Joy Division, przy której głos Karen O to szept, a bas Melissy Auf der Maur to ledwo wykrywalny szelest. Jedyne nurtujące mnie pytanie i wątpliwość dotyczy tego czy w tym składzie można osiągnąć jeszcze większe mistrzostwo przy ewentualnych następnych produkcjach? By się przekonać pozostaje spokojnie wyczekiwać na kolejną, mam nadzieję równie przemyślaną i zaskakującą odsłonę tworu mającą w tytule magiczne dla coraz większej rzeszy słuchaczy słowo: Savages.
[Dariusz Rybus]