polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
No Age  An Object

No Age
An Object

No Age nie mają szans. Starają się być buntownikami pozostając w pierwszym obiegu. Dla hipsterstwa nie ma nic bardziej passe niż jakakolwiek ideologia. Wszelkie zrywy zespołu są skrzętnie kolekcjonowane i wyśmiewane. Oczywistym staje się wobec powyższego ton recenzji płyty, którą zespół zapragnął zapakować własnoręcznie dołączając doń pomarańczowo-zielone karty z tekstami piosenek i artystycznymi pytaniami typu „Czym jest podmiot? Czym jest rzecz?”. Całość jest wyśmiewana tak przez Pitchfork jak i rodzimych recenzentów (np. Jana Błaszczaka). W obu przypadkach jako główną wadę nagrań wskazuje się stan surowy, „niedokończenie” płyty. Ale czy to właśnie na owym niedokończeniu nie opierały się kawałki zebrane na doskonale przyjętym Weirdo Rippers sześć lat temu?

Pomijając nieudaną arstowską otoczkę, An Object przypomina stylistyczną woltę, której dokonało Psychedelic Horseshit na Laced. Repetycja, burczące syntezatory, kawałki nie tyle napisane, co posklejane ze (zdawałoby się) niepasujących elementów. Jest to płyta dla nikogo, ale też brak dbałości o słuchacza jest jej największą cnotą. Melodie ujawniają się dopiero po kilku przesłuchaniach, zespół na szczęście w tej mierze odchodzi od standardowych indie-rockowych brzmień Nouns i Everything in Between. Dean Spunt powrócił do swojego jednonutowego stylu wokali. Praktycznie wszystkie elementy z najwcześniejszych nagrań zespołu powracają z dodatkiem kilku interesujących elementów, ale nikt zdaje się tego nie zauważać.

Nigdy nie byłem fanem No Age i ten album raczej tego nie zmieni, ale muszę uszanować odwagę zespołu. Odzew byłby zapewne lepszy (tak jak i dobór publiczności) gdyby Spunt zdecydował się wydać An Object na własnym labelu (Post Present Medium). Jak wspominałem na początku, wśród fanów Metz i Washed Out tego typu granie nie ma szans.

[Marek J Sawicki]