David Lynch robi różne filmy. I wygląda na to, że będzie też nagrywać różne płyty, według rozmaitych scenariuszy.
Poprzednia płyta Crazy Clown Time określana jako debiutancka była bardzo eklektyczna, smakowicie zawiła, ale komunikatywna. Mroczna, ale nie bez zabawnych momentów. No takie „Blue Velvet“ pomieszane z „Mulholland Drive“. Nowa The Big Dream kojarzy się raczej z telewizyjnym serialem, może nawet tylko z jednym odcinkiem, no dobra, nasuwa się „Twin Peaks“ w zupełnie oczywisty sposób. Można to odczytać jako zarzut, ale i zaletę, bo to cholernie dobry serial był, choć tylko na mały ekran, format i do telewizji, która dobrem nie jest. Zatem tak, skala - Clown to płyta ogromna, erupcja nieznanych wcześniej możliwości, w paru momentach naprawdę świeże elementy (no te mówione eseje na hipnotycznym bicie na przykład), każdy utwór to gotowy scenariusz. Na Dream natomiast mamy skupienie się na jednym wątku, jest mniej elektroniki, a więcej gitar i to bardzo mocno bluesowych, zbrudzonych, szarych, brązowych, prawdę mówiąc to bluesowa płyta jest. Ale - ten blues lynchowy nie ma wiele wspólnego, jeśli cokolwiek z bluesem starych pierników z programu trzeciego, co i może wywijają na gryfach akrobacje, ale nic z nich nie wynika już od dawna. To blues jako jedna z podstawowych wypowiedzi amerykańskich muzyków od wielu dekad, archetyp, kanon, w swoim bardzo korzennym, ale mocno aktualnym wydaniu, gdzie słyszymy wszelkie bluesowe schematy, ale wyprodukowane tak jak się powinno to obecnie robić - w każdym utworze jest przestawiony jakiś element niecodziennie dla tego gatunku - tu coś spadnie, tam coś zaszeleści, a co innego nieoczekiwanie zahamuje. Bliżej tutaj wprost do tradycji Roberta Johnsona i jego diabelskich sztuczek niż, niż do Claptona, uff, czy nawet B.B. Kinga. A może Lynch po prostu zastosował bluesowe kwestie tylko po to, żeby stworzyć odpowiednią i wystarczająco duszną scenerię dla historii, które chciał opowiedzieć i które miały się dziać dokładnie tu i tu?
Produkcja i cała elektroniczna obróbka są bardzo wciągające, aktywne, przestrzenie się ciągle zmieniają, nawarstwiają, modulują, anulują, żyją własnym życiem. Perkusja może być akustyczna lub elektroniczna, czasem wysunięta do przodu, co bywa dodaje klaustrofobii a kiedy indziej wręcz odwrotnie – otwiera krajobraz zza zmurszałego okna. Najciekawiej opracowane są efekty nakładane na głos, dzięki często zupełnie prostym, ale w odpowiednim momencie przeprowadzonym zabiegom Lynch jest w stanie wejść w rolę, stać się kimś innym, przez co opowiedziane historie są jeszcze bardziej dotkliwe (ja najbardziej lubię gdy tak ostentacyjnie sepleni dzięki jakiemuś dziwnemu połączeniu autotuna z throatcośtammodulatorem). Niestety płytę znam zbyt krótko, żebym miał czas na wgłębienie się w meandry tekstów, ale też nie uważam, że to jest jakoś bazowo konieczne – utwory są sugestywne jako czysta muzyka, twór, obiekt w przestrzeni, wyświetlająca się nocą wizja, a nie do końca wiedząc co jest śpiewane tajemnica narasta, abstrakcja zaczyna skrzyć. I o to chodzi, przecież nigdy się nie dowiemy, kto zabił Laurę Palmer. I całe szczęście.
[Wojciech Kucharczyk]