Żadnych początków. Żadnych początków. Od razu rozwinięcie. Najlepiej koniec na wstępie. Apokalipsa trwa już przecież od dawna. David Lynch jest reżyserem. Jest artystą. To jest twórczość pełna lęków i strachów, ale on niczego się nie boi. Zmierza do finiszu.
Muzyka była w jego działaniach zawsze bardzo ważna, zapewne można powiedzieć, że bez TAKIEJ muzyki, jaką w jego filmach słyszymy, na wielką sławę pewnie czekałby trochę dłużej. Genialny soundtrack do genialnego serialu „Twin Peaks“ to model nowoczesnej ścieżki dźwiękowej, niezmiennie. Większość oprawy muzycznej na ogół „tylko“ produkował, komponowali inni, w klasycznych filmach najczęściej Angelo Badalamenti. Często sięgał też do klasyki muzyki popowej, zawsze nadając utworom poprzez kontekst kompletnie odkrywcze, nowe znaczenie, piętnując je wręcz – czy np. Blue Velvet nie kojarzy się już na zawsze z filmem o tym samym tytule, żółtymi kwiatami, uchem i mrocznymi pokojami, albo czy Love Me Tender Elvisa nie ma przypadkiem od czasu „Dzikości serca“ zupełnie innej twarzy, o wężowej kurtce nie wspominając? Nawet pojedyncze dźwięki w przestrzeni filmu są zawsze specjalnie ułożone - każdy kto widział choć fragment „Twin Peaks“ doskonale wie, jak tam wieje wiatr, w „Zaginionej autostradzie“ inaczej niż zwykle brzmią otwierane drzwi czy zapalana zapałka, w „Mulholland Drive“, i nie tylko, są niebywałe, oniryczne, transowe występy wokalne. Lynch po prostu zwraca na to uwagę, w najmniejszym detalu szuka jego osobnej historii, nawet jeśli ta opowieść trwa tylko ułamek sekundy. Ponadto, co bardzo istotne przygląda się uważnie głosom aktorów, podejrzewam, że często wygrywali castingi ci, którzy mieli „dziwny głos“, niejednokrotnie ich wypowiedzi w postprodukcji były dodatkowo obrabiane, żeby było jeszcze mniej normalnie, aby dało się opowiedzieć potrzebną historię dotkliwiej i dokładniej.
O Lynchu napisano już książki, więc nie będę się tutaj wymądrzał. Ale dlatego o tym wszystkim wspominam, bo to, co zrobił wcześniej rzuca światło na jego pierwszą pełnometrażową płytę, na której pokazuje się jako muzyk pełną gębą. Wszystko to ma wielkie znaczenie, jest wręcz podsumowane, a na pewno w genialny sposób zsumowane.
Zacznę od tego, że to jedna z płyt roku. Z tych najbardziej nieoczekiwanych i oryginalnych, w zasadzie bez możliwości porównania z czymś konkretnym. Tak jak Lynch w filmach stworzył własny, odrębny świat, albo może raczej ujawnił jaskrawą wizję świata, który nas wszystkich otacza, tak jego piosenki, tak, piosenki, są (s)tworami osobnymi. Nie można powiedzieć, że na nic się nie oglądają, ale jeśli szukać tutaj nawiązań, to jest ich tyle, że aż lepiej tej piramidy nie ruszać. Mnie rozpadające się piramidy kuszą, więc - na pewno głównym medium jest blues i to całkiem korzenny, drugi wątek to minimalistyczna americana i minimalizm tak w ogóle, trzeci podstawowy element to wokal, w każdym utworze śpiewający David wchodzi w rolę innej postaci, ale o tym więcej za moment. Czwarta podstawowa sprawa, może nawet najbardziej tutaj o sukcesie decydująca, to BARDZO nietypowo potraktowana elektronika. Lynch i housowe bity? Lynch i vocoder? A dlaczego nie, przecież on niczego się nie boi, to już powiedziano. Jeśli sięga po jakieś narzędzie, to dokładnie wie dlaczego, nawet jeśli w pierwszym momencie nie jesteśmy w stanie pojąć, co miał na myśli. To wszystko razem wprowadza sumę totalnej zagadki, nawet krótkie i zabawne wyjaśnienia utworów na okładce płyty tylko w mglisty sposób jeszcze bardziej wszystko smakowicie zamazują. Masaż dla mózgu. Istny.
Jest jeszcze jeden wątek, dość szczególny i nie od razu słyszalny, do którego w pewnym momencie autorzy płyty się przyznali, czyli wczesne płyty wytwórni 4AD, z This Mortal Coil na czele. I jeśli przysłuchać się produkcji, to faktycznie, w pojawiających się tutaj dronach i dalekich planach, ale i w samych kompozycjach, ich aranżacyjnej skromności jasne nawiązania się pojawiają. Wiatr i mgła. Las i pustynia. Świt i zmierzch. To wszystko tutaj gra.
O każdym utworze można napisać osobny tekst, tak jak każdy mógłby być punktem wyjścia dla scenariusza filmowego albo chociaż genialnego video. Wspomniałem, że w zasadzie mowa tutaj o autorach w liczbie mnogiej. Na okładce widnieje David Lynch, ale wszystkie utwory były obrabiane przez Davida Hurleya, on też zagrał na przeważającej części instrumentów i programował całą elektronikę (ale Lynch, gdy bierze gitarę, albo siada za bębnami też sobie doskonale, choć po amatorsku radzi!). Pojawia się też jeden gość – Karen O, w otwierającym płytę utworze Pinky’s Dream. Rzadko się zdarza, żeby gości się „sprzedawało“ zaraz na samym początku, i to tak sławnych, ale u pana od „Eraserhead“ także takie akcje wydaja się oczywiste. Więc wjeżdżamy w rozpędzony sen Pinky z dużą prędkością, starym Dodgem. Sen się urywa. Mam nadzieję nie dlatego, że Pinky miała kraksę gdzieś na środku pustyni w Arizonie. Nagle jesteśmy w zupełnie innej przestrzeni i czasie – pierwsze wejście wokalu Davida, od razu bardzo mocne wokoderowe przetworzenie, housowe, taneczne tempo i pean na cześć świetnego samopoczucia, bo jest Good Day Today, bohater utworu woła o ratunek od swoich lęków i chyba zostaje wysłuchany, aniołowie pojawili się… To wiosną był singiel. Wtedy nie było wiadomo, co z takim dziwnym „przebojem“ zrobić, teraz kiedy znamy już wszystkie nowe nagrania, pasuje on do zestawu idealnie, wydaje się też świetnym reprezentantem płyty, trochę mylącym tropy, ale przecież o to chodzi. Tutaj nic nie jest takie, jakim się zdaje.
So Glad to wolny, prosty blues, ale w tle dronowa magma. Wokal zachrypnięty, nieco zbyt wysoki. Czy niepokoi? I to jak! Potem Noah’s Ark, jeden z moich ulubionych, najbardziej jak z pierwszego This Mortal Coil, albo Wolfgang Press, jest też tutaj coś, hmm, dubstepowego, poblask basu, z cykającym równiutko hihatem i pociętym głosem, ni to klaustrofobicznym, ni bliskim jak z telefonu. Wolałbym takiej rozmowy nocą nie prowadzić przez żadną słuchawkę.
I tak dalej. Każdy utwór zwraca uwagę, ale Lynch na pewno chce, żeby słuchacze sami wyciągali własne wnioski. W każdym autor jest kimś innym, słuchający też staje się na moment kimś sobie nieznanym. Mocne wrażenia. Ta płyta to zestaw propozycji, pytań bez jakiejkolwiek odpowiedzi, większość tekstów to krótkie mantry, zaklęcia powtarzane w kółko, albo proste obserwacje, notatki wspomnień, jak tytułowy Crazy Clown Time, niezwykle sugestywny obraz zabawy, rytuału, która mogła się wydarzyć naprawdę – nie takie rzeczy świat widział – ale też może być daleką fantazją, koszmarem, wspomnieniem, które od lat chcemy z umysłu wyprzeć.
Tempo płyty jest raczej wolne, nawet gdy przyspiesza, to w konstrukcji utworów jest coś takiego, że zawsze wydaje się, że zwalniamy, że w miarę spadania prędkość się zmniejsza, jesteśmy raczej Alicją, niż Królikiem. Otchłań jest w nas. Ekstaza.
Jak napisałem wyżej - każda kompozycja tutaj zasługuje na felieton, ale wyświetlcie go sobie sami, tak będzie najbardziej intrygująco.
Ale muszę powiedzieć jeszcze o utworze, który moim zdaniem jest z całego zestawu najwybitniejszy - Strange and Unproductive Thinking. On zapiera dech!
Długi, transowy, miarowa stopa i rimszot na brzegu werbla, nieubłaganie pulsujący bas, w kółko powtarzana fraza, subtelnie modulująca się w przestrzeni. Już bez wokalu to byłoby coś, nowe odkrycie bluesowego schematu. Ale pojawia się głos, który prawie dronowo, na jednym tonie wokodera, opowiada, a raczej wygłasza prawdziwy filozoficzny wykład. Słów tutaj tyle, ile we wszystkich pozostałych utworach razem. Gotowy scenariusz. Pan profesor, albo lepiej powiedzieć doktor, zaczyna tutaj od świata, który pełen jest zagadek, sobie ich nie uświadamiamy, pragnień, które nieświadomie odrzucamy, nasza egzystencja jest trudna, omalże niemożliwa zniesienia, sami siebie nie tolerujemy, szczęście osiągalne, choć często dalekie, ale objawienia pełne kosmicznego światła się zdarzają. I tak sobie wędrujemy przez różne koncepcje istnienia i historię filozofii, żeby nagle skończyć na wciągających i trafnych spostrzeżeniach na temat higieny jamy ustnej! W przewrotny sposób w tym kazaniu okazuje się, że to zdrowe zęby i brak próchnicy są gwarancją uniwersalnego szczęścia w życiu oraz wszechświecie, a że idealne uzębienie to stan nieosiągalny, więc przez każdą najmniejszą dziurkę w szkliwie i tak będą się sączyć w nasze ciała negatywne energie, które prowadzą do dziwnego i nieproduktywnego myślenia. Och! I można włączyć od razu jeszcze raz od początku. Amerykański sen się skończył. Idę popatrzeć w lustro. Potem rzucę kostką.
Wspomniałem 4AD z kultowych, wczesnych czasów – jest jeszcze jedno bardzo piękne nawiązanie – Okładka. Koncept i dowodzenie to oczywiście sam mistrz, ale opracowanie i generalny dizajn został wykonany przez Vaughana Olivera, założyciela legendarnego duetu dizajnerskiego 23 Envelope (razem z fotografem Nigelem Griersonem), twórcę lub współtwórcę prawie wszystkich okładek dla 4AD aż do roku 1987. Potem, po odejściu Griersona, współpracował z nim m.in Chris Bigg, który pomagał mu również właśnie przy okładce „Crazy Clown Time“. W sumie otrzymujemy nietypowy i zupełnie niejednoznaczny projekt, kolejny element tego zagadkowego albumu, zawieszony w czasie i trochę poza nim. To bardziej jak sen o okładce, której zawartość trzeba dopiero sobie złożyć, gdy już się obudzimy. A ręka na froncie, jak dla mnie, jest naprawdę spooky! Przyjrzyjcie się dokładnie. Bliżej, jeszcze bliżej. Crazy Clown, naprawdę!
[Wojciech Kucharczyk]