Na pierwszej wizycie reaktywowanych Swans w Polsce, w grudniu 2010, zespół Michaela Giry był imponującą, ale dość konwencjonalnie działającą machiną - rozwijającą w rozbudowane formy piosenkowy materiał z My Father Will Guide Me... i starsze utwory. Jednak dość szybko metodyka ich działania uległa odwróceniu i koncerty przeistoczyły się w laboratorium nowo powstającej muzyki. Tak więc z ubiegłorocznej płyty The Seer usłyszeliśmy w sumie więcej na poprzedzającym premierę koncercie na Offie, niż teraz na drugiej po niej europejskiej trasie. Koncert w Stodole pokazał też jeszcze wyraźniej, że Swans zostawilii pojęcie "piosenki" za sobą. Co prawda Gira sięga raz po raz po mikrofon i zręby kompozycyjne są widoczne, ale ramy czasowe utworów rozdęły im się już poza wszelkie konwenanse - tytułowy utwór z ostatniej płyty trwał tu chyba z godzinę, a w jego wnętrzu pojawiły się rzeczy zupełnie nowe. Mnie to bardzo odpowiada, bo widząc ich na żywo za każdym razem jestem zaskakiwany, a z reguły druga część koncertu jest w ich przypadku najlepsza. W porównaniu do koncertów w roku ubiegłym, tym razem rytm wysunął się przed dron, choć i tego nie zabrakło, podobnie jak miriady brzmień nie-rockowych, od perkusjonaliów po flet i puzon (nowy element w arsenale grupy).
Ubiegłoroczny koncert na na Offie, podobnie jak rok wcześniejszy na Primaverze, był wyjątkowy ze względu na okoliczności przyrody, jak też kontrowersyjny finał. Na poziomie czysto muzycznym, ten w Stodole podobał mi się bardziej - zespół zabrzmiał rewelacyjnie, głośno, ale precyzyjnie, od samego początku mówił też wspólnym głosem, bez tarć obecnych na Offie. W swym huraganie dźwięku był też zaskakująco pozytywny, nawet pełen nadziei, w pewnym kontraście do konfrontacyjnej postawy Giry w Katowicach. Ich dwuipółgodzinny maraton niektórych pewnie mógł zmęczyć, ale skoro fani The Cure dają radę trzy godziny na koncercie idoli, to czemu fani Swans nie mogą dwie i pół? Dla mnie ogrom tej muzyki i skala przeżycia mają duże znaczenie i są kluczowymi zaletami koncertów Swans - szczerze mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić obecnie innego zespołu, który na każdej kolejnej trasie podnosiłby poprzeczkę przed sobą i przed słuchaczami, który zaskakiwałby mnie nawet na szóstym koncercie na przestrzeni dwóch i pół roku. Swans stworzyli niszę dla samych siebie i jest to nisza fascynująca.
Otwierający wieczór Jamie Stewart był na straconej pozycji. Nie tyle przez fakt, że po nim byli Swans, tylko przez sprzeczność między charakterem jego muzyki a charakterem miejsca. Jego stonowane, psychologiczne utwory na gitarę i głos świetnie sprawdzają się w kameralnych warunkach, kiedy człowiek staje wobec nich z bliska i ciszy, w takiej sytuacji jak tu niestety wejść w nie jest bardzo trudno.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]