Walijski zespół Islet zadebiutował w 2010 roku dwoma epkami, poszedł za ciosem świetnymi koncertami, m.in. na scenie ATP na Primaverze i na Pohodzie, i tym samym dołączył do grona tzw. talentów. Jak to brzmiało? Gitarowy kręgosłup plus dużo rytmu i perkusjonalia, głos męski i damski, żywiołowe koncerty z żonglerką instrumentami i rajdami wokalisty w publiczność – wiadomo o co chodzi, takie indie z ambicjami i wszechobecnym „post”. „Illuminated People” to ich pierwszy long-play i już otwierający go dziewięciominutowy numer Libra Man pokazuje, że rok później Islet są dużo dojrzalszym i poważniejszym zespołem. Rozbudowując piosenki zachowali pewną chwytliwość, ale zarazem nadali im mrocznego rozmachu, w brzmieniu sięgnęli po więcej brudu i ziarnistości, zwłaszcza w realizacji gitar i syntezatorów. Raz eksponując intensywny, ruchliwy rytm, innym razem niemal operowe wokalizy, stworzyli intrygujący kolaż post-punka, prog, funka, folkowej melodyki. Słychać, że bliski im artyzm piosenek Dirty Projectors albo Grizzly Bear, choć bynajmniej nie próbują tak brzmieć. Raczej bliżej im do Akron/Family, w którym słoneczną, kosmiczną psychodelię zastąpiła smagana wiatrem, zachmurzona melancholia, stopniowo przeradzająca się w euforię. Jasne, są tu słabsze momenty, nie wszystkie rozwiązania są równie przekonujące, ale za koncepcyjną i wykonawczą śmiałość tej płyty potrafię to Islet wybaczyć. W końcu to długogrający debiut, Islet na pewno nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, a już skutecznie poszukują własnego języka.
[Piotr Lewandowski]