Choć lata 1980. obrodziły w polskiej muzyce kapitalnymi, wielopłaszczyznowymi piosenkami, dziś stanowiącymi kanon rodzimego popu, to wraz z transformacją i wyraźniejszym rozdziałem muzycznego pejzażu na mainstreamowy i tzw. alternatywny, piosenka wpadła do tego pierwszego jak śliwka w kompot i utonęła w banale. Fakt, że niemal synonimem „piosenki ambitnej” stała się ta „aktorska” też jej bynajmniej nie służył. Na szczęście ostatnio na pograniczu popu i eksperymentu, piosenki i abstrakcji, przystępności i niejednoznaczności zaczyna się dziać coraz więcej. Debiutancki album warszawskiej grupy Frozen Bird to kolejny tego przykład, po płytach Julii Marcell, Kari Amirian, Twilite czy nawet Paristetris, a zarazem pozycja wyjątkowa. Z jednej strony sprawia on wrażenie niemal konceptualnego cyklu piosenek, w którym poszczególne utwory służą większej narracji, z drugiej – poszczególnie z nich to zwarte formy, które mogą istnieć same z siebie i dla siebie.
Spora część uroku dowodzonego przez Radka Dudę zespołu tkwi w jego nietypowym instrumentarium – od perkusji i fortepianu, przez wiolonczelę, skrzypce, tubę i akordeon, po mbirę, cymbałki i kieliszki oraz elektroniczne akcenty – oraz w fantastycznym głosie debiutantki Luli (czasem kontrapunktowanym męskimi wokalami), która quasi-operową siłę łączy z młodzieńczą lekkością. „Terry’s Tale” przesyca dobrze pojęty eklektyzm środków artystycznych i nawet języków, jednak zespół uniknął przesady i przypadkowych wolt, tworząc album pełen wyobraźni i pobudzający wyobraźnię. Trochę lepsze, bardziej „zespołowe” mogłoby być jego brzmienie na tej płycie, które jest dla mnie zbyt suche, twarde, z instrumentami zanadto ustawionymi obok siebie, dopiero na koncertach nabiera ono pełni barw. Nie zmienia to jednak ogólnie bardzo pozytywnego wrażenia. Frozen Bird udało się wykorzystać olbrzymi potencjał nadal ukryty w intrygujących przestrzeniach między przystępnością a zagadkowością, narracją a ilustracją, snem a jawą.
[Piotr Lewandowski]