Po wybitnym muzycznie i zbyt przeładowanym ludźmi ubiegłorocznym festiwalu, w tym roku organizatorzy Primavera Sound przewietrzyli park Forum – organizując drugi festiwal w Porto i oferując słabszy line-up. Zorganizowany wokół tych samych zasad co w poprzednich latach, jednak w programowych wyborach mniej imponujący. W efekcie tegoroczna Primavera okazała się festiwalem niezłym – na koniec sezonu pewnie i tak okaże się jednym z lepszych, ale na tle poprzednich edycji ta wypadła blado. Za mało było koncertów wybitnych, za dużo problemów technicznych, zbyt wiele zachowawczych decyzji programowych. Ale po kolei.
Duże sceny Primavery od lat ściągają naszą reprezentację relatywnie rzadko, ale gdy już to się dzieje, z reguły wrażenia są niezapomniane. Tak też było w tym roku za sprawą koncertu Refused, absolutnie najlepszego koncertu imprezy. Reaktywacja szwedzkiej grupy dla wielu osób była marzeniem, ale podszytym niepewnością – czasem lepiej żyć z takim marzeniem niż poczuciem rozczarowania, które przy tej intensywnej, wściekłej i angażującej muzyce po latach mogło się przytrafić. Było jednak zupełnie przeciwnie i o wiele powyżej oczekiwań. Refused nie dość, że podeszli do sprawy profesjonalnie, wrócili w najlepszym składzie personalnym („The Shape of Punk to Come” nagrali przecież w kwartecie, a basistów w latach 1990. mieli kilku) i przećwiczyli materiał tak, że zagrali z potężną precyzją, to przede wszystkim porwali absolutnym zaangażowaniem. Zostawmy na boku dyskusje, czy lewicowa retoryka może iść w parze z graniem na scenie Ray Ban za stawkę raczej mocno powyżej płacy minimalnej, nawet tej szwedzkiej, ani jak z tym na nowo odkrytym politycznym zaangażowaniem pogodzić rozmemłanie Lyxzena w The (International) Noise Conspiracy. Wystarczy, że koncert w Barcelonie pozwolił usłyszeć punk, który wbrew nadziejom zespołu nigdy nie nadszedł, w skrajnie intensywnej postaci.
Problemów nieciągłości nie mieli na pewno The Cure, którzy w piątek grali na głównej scenie przez prawie trzy godziny. Cóż można napisać o takim maratonie Roberta Smitha i zespołu? Dla fanów był on głównym punktem festiwalu, inni ożywali przy dźwiękach Just Like Heaven czy Friday I’m In Love. Smith to performer w starym stylu, oddany fanom i występom, nawet, gdy te przybierają stadionowe rozmiary. Było więc wszystko na co mniej lub bardziej skrycie czekali fani: The Walk, Lovecats, oczywistości w rodzaju Lullaby i Disintegration, zupełne zaskoczenia (ponoć pierwsze wykonanie Just One Kiss), a nawet Boys Don’t Cry na ostatni bis. Czapki z głów. Czwartkowy headliner – Wilco – nie zdołali jednak utrzymać napięcia nawet przez godzinę. Dynamiczny początek był bardzo dobry, potem jednak na pierwszy plan wysunęła się sprzeczność pomiędzy intymnym charakterem ich muzyki a masowym występem. Tradycyjnie wrzeszczący wokół Hiszpanie nie pomagali w dostrzeżeniu finezji Wilco. A może po prostu już zbyt dużo w niej dad rocka? W sobotę z podobnym konfliktem, wzmożonym problemami technicznymi, zmagali się Yo La Tengo na scenie Mini (notabene najgorzej nagłośnianej przez cały festiwal). W końcu spora partia materiału tej grupy to intymne, kompaktowe piosenki. Jednak gitarowa ściana hałasu także nie jest im obca, a sztosy pokroju Mr. Tough sprawdzają się w każdych warunkach. Yo La Tengo to jednak części goście na Primaverze i nawet w tak trudnych warunkach uzyskali efekt bezpośredniego kontaktu i bezpretensjonalność docierającą z odległości nawet kilkuset metrów od sceny.
Tradycyjnie najczęściej przez nas odwiedzana scena ATP w tym roku została najmocniej dotknięta plagą odwołań – na krótko przed festiwalem występ odwołali Death Grips i El-P (co zupełnie wyeliminowało eksperymentalny hip-hop z programu), a w dniach występu także Melvins i Sleep – co już było ciosem poważnym, także dlatego, że tydzień wcześniej na Villette Sonique oba zespoły zagrały doskonale. Na szczęście w programie był niezawodny Shellac oraz reaktywowani Codeine i Godflesh oraz odmienieni Dirty Three. Shellac od pięciu lat gra zawsze na scenie ATP i co roku ściąga tłum, dla wielu osób ich koncert stał się swoistym rytuałem. W którym warto uczestniczyć nie tylko dlatego, że to trio ucieleśnia zalety muzyki rockowej będąc antytezą rockowego zespołu, grając muzykę surową, pełną nerwu i żyjącą przede wszystkim na scenie. Także dlatego, że ta muzyka okazuje się zawsze trochę inna, co najdobitniej pokazuje The End of Radio z improwizowanym tekstem, a tym razem Albini naprawdę wspiął się na wyżyny swoich poetyckich talentów. Poza tym usłyszeliśmy bodajże cztery nowe utwory, rozbudowane i majestatyczne. Z dzisiejszej perspektywy Codeine wydali mi się źródłem pewnych ascetycznych wątków obecnych też u Shellaca i ich skupiony, wyrazisty koncert ukazał ponadczasowość ich introwertycznej, lecz szorstkiej muzyki. Koncertujący ponownie od 2010 roku Godflesh również wypadli dobrze, grając swój nieco archaiczny już materiał z brutalną siłą. I to wystarcza.
Dużym i pozytywnym zaskoczeniem okazał się jednak koncert Dirty Three – w przeszłości ich występy miały dynamikę post-rockowego bujania, tym razem koncert spinał frenetyczny rytm grany w dużej mierze free i ten nerw w połączeniu z ekspresyjną grą zespołu okazał się strzałem w dziesiątkę. Bardzo fajnie wypadli też Mudhoney, którzy w ogóle są najlepsi na trasach granych ot tak, bez promowania nowych płyt – łączą wtedy nowe ze starym, grają na dużym luzie i z niepodrabialnym brzmieniem. Niestety rozczarował Lee Ranaldo, który choć ma nominalnie dobry skład (Steve Shelley na perkusji, Alan Licht na gitarze), nie potrafił ze swoich, dość przeciętnych przecież, kompozycji wyciągnąć nic więcej poza kilkoma instrumentalnymi spięciami. Archers of Loaf, których spodziewaliśmy się zobaczyć właśnie na ATP, de facto otwierali festiwal na scenie Ray Ban, co było pewną nobilitacją, ale samemu odbiorowi ich kameralnego indie rocka sprzed prawie dwudziestu latach nie służyło, choć grają go teraz pierwszorzędnie. Zamykający festiwal na ATP The Pop Group zagrali koncert dobry, unikając przeładowania funkującymi przebojami sprzed lat, z eksperymentalnym zacięciem, które jednak nie zawsze się sprawdzało. Kanadyjskie Siskiyou wypadło niestety płasko i banalnie – chyba lepiej służyłaby im cisza i skupienie Auditori.
Koncerty w Auditori to olbrzymia zaleta Primavery i jeśli faktycznie w przyszłym roku ta sala nie będzie dostępna – na takie ryzyko wskazali organizatorzy na konferencji podsumowującej festiwal – to będzie to olbrzymia strata. W tym roku w Auditori pojawiły się wyłącznie gitarowo-folkowe, mniej lub bardziej akustyczne projekty. Nam udało się zobaczyć dwa. Nick Garrie zagrał płytę „The Nightmare of J.B. Stanislas” z 1969 roku, oscylującą między psychodelicznym popem „post Biały Album” a angielską tradycją folkową. Z muzykami, którzy mogliby być jego dziećmi, Garrie zagrał profesjonalnie (sekcja smyczkowa zrobiła swoje), a zarazem bezpośrednio i ciepło. Na przeciwległym biegunie emocjonalnym był Michael Gira, który na akustyku wybitnym gitarzystą nie jest, ale w jego solowych występach chodzi o teksty, ekspresję wokalną i sceniczną charyzmę. Gira nie jest człowiekiem, którego chciałoby się poznać poza sceną, ale na niej jest wyjątkowy w odkrywaniu mrocznego w jasnym i na odwrót.
Odpowiadając na rosnącą popularność paru nurtów metalu wśród publiczności wcześniej niekoniecznie metalowej i hype na takie grupy jak Liturgy i Wolves In the Throne Room, Primavera zaprosiła w tym roku oba i dociążyła tę sekcję programu kilkoma klasykami. Po tragicznym występie Liturgy jako duetu na Villette Sonique powtarzanie ich koncertu tydzień później było bez sensu, a na Wolves… nie starczyło sił (fakt, że na Godspeedowym ATP w 2010 byli nudni i przewidywalni do bólu nie motywował). Ale Napalm Death nie wolno było przegapić, bo brzmienie, precyzja i siła uderzenia tego zespołu są wyjątkowe – z jednej strony słychać lata, dekady ogrania, z drugiej – intensywność, o której niejedna młodzież może pomarzyć (choćby grający równolegle za rogiem Sleigh Bells, którzy postawili za sobą po trzy wzmacniacze niczym Sunn 0))), tylko po to, żeby z nich puszczać syntetyk). Sporo hard-core-punkowego pierwiastka było na tym koncercie Napalm Death, z legendarnym kowerem Nazi Punks Fuck Off Dead Kennedys na czele – i bardzo dobrze.
Drugą nowością w programie była Afryka, w poprzednich latach de facto nieobecna. O ile Afrocubism na Ray Ban trochę nie pasował do czasu i miejsca, grał miło, ale jednak zbyt world-musicowo, zwłaszcza w kubańskich wątkach, to Bombino w czwartkową noc okazał się jedną z najbardziej pozytywnych niespodzianek. Na ostatnim, zarejestrowanym w USA, albumie tuareskiego gitarzysty jego muzyka jest zbyt wygładzona, ugrzeczniona, ale na żywo kwartet Bombino zagrał pulsującą, intensywną muzykę wprowadzającą w trans miriadami zapętlonych gitarowych fraz. Bliżej im było do kosmische niż world music, brawo.
Tak zwane nowości to domena pitchforkowej sceny. Jednym z highlightów czwartkowego wieczoru było White Denim. Wspaniałe brzmienie i warsztat nie pozostawiły wątpliwości, że ten zespół już teraz spokojnie poradzi sobie na o wiele większych scenach niż tamta. Koncertowy żywioł pozostawił po swoim występie zachwyconą publikę i zapewne legion nowych fanów, a muzykom towarzyszyła owacja nawet przy zwijaniu sprzętu. Dopiero po koncercie Adama Bainbridge’a i zespołu dotarło do mnie (czyli do Pawła - przyp. red.), że frontman Kindness nieodparcie kojarzy mi się z męską wersją Mirandy July. Ta sama podkreślana ciapowatość czy nawet słodziakowość, wsparta muzycznie pełnokrwistym funkiem i yacht rockiem. Adam robił publice zdjęcia, schodził do fosy, zagadywał swoje chórzystki, perkusistę na pół kawałka zmienił techniczny, a wszystko sprawiało wrażenie przemyślanej całości. Klipy i koncert pokazują, że językiem Kindness jest gra z konwencją, co nie wyklucza charyzmatycznych występów i świetnych kompozycji. Idealna propozycja na letni festiwal, choć myślę, że w ciasnym klubie byłoby jeszcze lepiej. Bezpretensjonalny występ dali Purity Ring, w trakcie którego obok znanych z blogów empetrójek pojawił się materiał z nadchodzącego debiutu. Całość brzmiała spójnie i konsekwentnie. Zespół opakował swą futurystyczną muzykę sztafażem DIY w stylu objazdowego teatrzyku, co tylko sprawiło, że całość stała się ciekawsza. Nie porwali, ale czekamy na płytę.
W piątek najciekawsze na tej scenie było Dirty Beaches. Ta muzyka to przede wszystkim wywoływanie duchów. Dobiegający zza światów rock’n’roll, hołdy dla Fracoise Hardy, jednoznaczne skojarzenia z Lynchem i Wong Kar-wai’em, a przede wszystkim nierozerwalność z zadymionymi zdjęciami i urywkami starych filmów. Mimo tego, w biały dzień, w otoczeniu morza i żaglówek i przy wsparciu dodatkowego gitarzysty, Dirty Beaches zagrał jeden z bardziej pamiętnych setów primaverowego piątku. Monotonne i intensywne kompozycje, raz po raz zanurzane w gitarowym zgiełku, nie potrzebują pozascenicznych ozdobników, by trafić do słuchacza. Surowość brzmienia nagrań tylko zyskała na festiwalowym soundsystemie, a dodatkowy gitarzysta dał szansę Alexowi skupić się na poruszającym wokalu. Zdecydowanie jeden z najciekawszych projektów wyrosłych na post-nostalgicznej scenie. Dzień później spory tłum zgromadzony pod sceną Pitchfork na koncercie Atlas Sound został uraczony na początek dość wiernym kowerem Your Cheatin' Heart Hanka Williamsa, później występ przeszedł do zwyczajowego trybu zmutowanego singer-songwritera. Towarzyszące gitarze akustycznej i harmonijce drony, efekty, loopy i improwizacje towarzyszyły szkieletom kompozycji znanym z płyt. Maestria Coxa w tym względzie sprawia, że z takich eksperymentów wychodzi zazwyczaj obronną ręką (nie wspominając o wyjątkowej scenicznej prezencji) i tak też stało się tym razem. Zabrakło jedynie, obecnych w setach trwającej europejskiej trasy, takich perełek jak Parallax czy My Angel Is Broken z ostatniej płyty. Set może nie porywający, niemniej miło było zobaczyć Bradforda w wersji, jak sam to określił, wakacyjnej.
Rozczarowaniem okazał się koncert Grimes. Początkowi występu towarzyszyły problemy techniczne, które zdały się wpłynąć na całość koncertu. Bardzo cichy, momentami wręcz zanikający dźwięk osiągał regularny poziom dopiero przy końcowym Genesis. Wrażenie chaosu potęgowali „tancerze” rozbijający się po scenie przez większość koncertu. Claire tym występem na pewno nie nawróciła nieprzekonanych. Podobnie jak The Weeknd, przepoczwarzony z sypialnianego projektu w soulowy band z elektroniką, a następnie, po awarii prądu, w niezamierzony kower band nieznanych utworów Michaela Jacksona. Trzeba przyznać, że Tesfaye i jego zespół radzili sobie na scenie naprawdę sprawnie, inna sprawa, czy kompozycyjnie, treściowo i emocjonalnie się to przyswaja – chyba kwestia wieku. Staniki na scenę nie leciały, choć nie wiadomo, co by się działo gdyby nie padł prąd.
Warto jeszcze wspomnieć o Friends, zespole dość chaotycznym, począwszy od wizerunku poszczególnych muzyków, którzy nijak nie tworzą całości, a na zawartości muzycznej tej kapeli skończywszy. Niekontrolowana dawka szaleństwa jest więc w ich wypadku bardzo ryzykowna. Typowany jako highlight tego sezonu festiwalowego, zespół niestety padł jedną z pierwszych ofiar kapryśnego nagłośnienia na scenie Mini. Efekty wokalowe Samanthy Urbani sprawiały, że zęby zgrzytały, a mix zdawał się zmieniać wraz z powiewami wiatru wokół sceny. Pozostaje poczekać na koncert zespołu w „regularnych” warunkach.
Elektroniczny wymiar Primavery skoncentrowany był na tanecznym graniu, co nie jest niespodzianką, jednak zabrakło odrobiny urozmaicenia, serwowanego w przeszłości przez Bena Frosta, Aphex Twina czy Throbbing Gristle. Mieliśmy nadzieję, że wprowadzi je James Ferraro, ale ten chyba nadinterpretował perspektywę występu na hiszpańskiej plaży. Wraz z kolegą o pseudonimie Teams, Ferraro zagrał trzydziestominutowego seta na dwóch rytmicznych strukturach i z delikatnymi syntezatorowymi liniami, które tam były chyba tylko dlatego, że skoro na scenie już są klawisze, to wypada je ponaciskać. Parę godzin później można by do tego popląsać, ale czy jest sens ściągać jednego z najciekawszych antropologów pop kultury ostatnich lat, żeby zagrał seta, którego mogłoby odwalić pewnie paru didżejów z Barcelony? Nie ma, podobnie jak nie było sensu tego słuchać. Na koncercie Forest Swords laptopowi towarzyszyła gitara basowa (miały być jeszcze wizualizacje, ale w mocnym słońcu były niewidoczne), ale niewiele wnosiła - koncertowe oblicze tego projektu jeszcze się nie uformowało. Demdike Stare nie udawali, że potrzebują czegoś poza laptopami, ale ich monumentalne bloki, chropowate faktury i dyskretne rytmy były po prostu wciągające i komunikatywne. Szczególny, wręcz kuriozalny był koncert AraabMUZIK, obsługującego dwa samplery z niewiarygodną prędkością i wyczuciem. Wrażenia trochę jak z koncertu Q-Berta, zwłaszcza, że AraabMUZIK też miał kamerę wycelowaną na dłonie. Obserwowanie, jak z pozornie chaotycznego trzepotania wyłania się taneczna muzyka było fascynujące, ale przez kwadrans, a sama muzyka tę szczególną formę występu nie do końca uzasadniała. Na sam koniec zagrał Pional, producent z Madrytu, zaskoczył mieszanką minimalu, house’u i hipnagogicznego popu poprzeplatanymi autorskimi remixami np. Beyonce. Jego setu nie sposób oderwać od okoliczności – zaczynał on jeden z ostatnich występów na festiwalu, grając o 4 rano na scenie Vice w scenerii złożonej z morza i żaglówek. Wszyscy żądni lekkiego lądowania po trzech dniach wrażeń otrzymali doskonałą ścieżkę dźwiękową.
Ostatecznie, na tegorocznej Primaverze po raz drugi zobaczyliśmy polskie zespoły – Napszykłat, Kristen i Ed Wood. Widzieliśmy mnóstwo ich koncertów w Polsce i w Barcelonie wszystkie trzy zespoły potwierdziły, że spokojnie mogłyby zagrać nie na scenie adidasa, ale np. na nieodległej ATP. Zwłaszcza, że na koncertach w kraju rzadko brzmią tak dobrze jak zabrzmiały tam. Była to świetna prezentacja polskiej muzyki na showcase’owej scenie, ale nie łudźmy się – prezentacja dla przypadkowej i ulotnej publiczności, Primaverze potrzebna bardziej z marketingowego niż artystycznego punktu widzenia – dla podniesienia wagi ich tzw. konferencji dla profesjonalistów z przemysłu muzycznego, których to profesjonalistów (z chlubnymi wyjątkami oczywiście) częściej można spotkać w barze na tyle sceny niż przed nią. W ubiegłym roku w festiwalowej książeczce można było przeczytać o zespołach występujących na showcase'owej scenie adidasa, teraz mogliśmy się tylko dowiedzieć, że "then, now and forever, the 3 stripes are and will be with you in your best moments". Dziękuję, postoję.
Primavera Sound jest festiwalem o tak dużej skali i rozmachu, że zawsze można sobie na nim znaleźć atrakcje, niemniej jednak w tym roku było ich relatywnie mniej niż w ubiegłych latach, a zwrot festiwalu w stronę, nazwijmy to, mainstreamowego indie sprawił, że na dwóch największych scenach niemalże nie było czego szukać. Choć sporo było koncertów niezłych, to jednak wybitnych mało. Bezkompromisowy duch, kiedyś wyczuwalny w linii programowej, teraz był obecny głównie w festiwalowej książeczce. Być może zabrakło trochę pomysłu na tę edycję, zwłaszcza po imponującej poprzedniej, i stąd obok miałkich tzw. indie bandów, które w praktyce są mniej lub bardziej pospolitym popem, oraz hucp typu Justice, w programie pojawiła się, trochę ni przypiął ni przyłatał, muzyka afrykańska czy metalowa – na Offie ten eklektyzm wypada dużo naturalniej. A z drugiej strony dziwi lista nieobecnych – ani jednego zespołu z ważnej dla obrazu muzyki niezależnej ostatnich lat wytwórni Not Not Fun, ani jednego z obchodzącej dwudziestolecie i ciągle płodnej Thrill Jockey. Za to wśród sponsorów i patronów scen po raz pierwszy pojawiła się firma motoryzacyjna i to akurat jest kontynuacja trendu komercjalizacji tego festiwalu i coraz większym skupieniu na wizerunku, ze szkodą dla treści. To ciągle dobry festiwal, ale już nie tak wyjątkowy jak kiedyś.
[tekst: Piotr Lewandowski, Paweł Trzciński]
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]