Villette Sonique to minifestiwal wykorzystujący przestrzeń i obiekty paryskiego parku La Villette, stworzonego w latach 1980. w ramach grand projects czasów Mitteranda. W tym, wówczas nowocześnie zaprojektowanym, parku rozsianych jest kilka różnych sal koncertowych, muzeum muzyki (Cite de la Musique), a na potrzeby festiwalu także parę scen pod gołym niebem. Na otwartych scenach koncerty były darmowe (wśród nich m.in. Mudhoney i Mouse on Mars), w klubach – biletowane. Zaletą Villette Sonique jest niewielka skala i przemyślany programowy charakter – każda edycja ma w pewnym stopniu „traktować o czymś”. Tegoroczna zbudowana była wokół doom i stoner metalu (Melvins, Sleep, ale także Godflesh), renesansu punkowego podejścia do hip-hopu (Shabazz Palaces, BLACKIE, niestety Death Grips odwołali wszystkie europejskie koncerty) oraz ambitnego popu tworzonego domowymi metodami, zwłaszcza lo-fi (R. Stevie Moore, Ariel Pink, Peaking Lights, Julia Holter, Girls), uzupełnionego interesującą elektroniką (Chris & Cosey, Ital, Mouse on Mars, The Field, scena RBMA). Na festiwal złożył się całodzienny weekendowy program, oraz trzy wieczorne koncerty w tygodniu, w których nie udało mi się uczestniczyć. Ale sam weekend dostarczył dużo wrażeń.
Sobotnie atrakcje otworzyli R. Stevie Moore & Ariel Pink's Hunted Graffiti, grający na niedużej scenie dla licznej publiczności smażącej się w słońcu. Usłyszeliśmy głównie materiał z ich wspólnej płyty „Ku Klux Glam”, który z nośnika jest trochę ciężkostrawny (przynajmniej na raz, gdyż trwa dwie godziny), ale tutaj wypadł doskonale. Urozmaicały go popowe klasyki grane pół żartem, pół serio. Zespół Ariela uzupełniony był przez gitarzystę Stevie’go, kuriozalne sceniczne emploi obu wokalistów szło w parze z pełnym werwy wykonaniem. Świetny koncert. Dobrze wypadło też Mouse on Mars z perkusistą w składzie na dużej otwartej scenie – moim zdaniem właśnie z bębniarzem są na żywo najciekawsi.
Wieczorny sobotni koncert otworzyli Duńczycy z Iceage. Połączenie nawiązań do hard-core’a i punka w warstwie instrumentalnej i do Joy Division w sferze wokalnej, to dość nietypowy sposób wyrażenia nastoletnich cierpień i frustracji, siłą rzeczy nieco pretensjonalny, ale nie można Iceage odmówić autentyczności i swobody grania. Kolejne trzy koncerty przyniosły muzykę dużo bardziej dojrzałą formalnie i wykonawczo. The Psychic Paramount w apokaliptycznym secie połączyli utwory z drugiej płyty z improwizacjami, tworząc soniczną mapę pełną hałasu i lekkości, precyzji i niedopowiedzenia zarazem. To był ich drugi koncert w tym roku, jaki widziałem i drugi imponujący. Następni na scenie Melvins od czasu zasymilowania duetu Big Business coraz mniej podobają mi się na płytach, ale wręcz coraz bardziej na koncertach, na których zawsze byli świetni. Tornado zdublowanej perkusji nadaje ich muzyce wyjątkowej intensywności na żywo. Utworom z ostatnich, stonerowych płyt, towarzyszyły hity sprzed lat: The Bit ze „Stag” i zabójczy kower Youth of America The Wipers (z „Electroretard”) i Star Spangled Banner. Koncert pokazał wyraźnie, że po trzydziestu latach istnienia Melvins nadal są zespołem wyjątkowym. Wieczór zamknął Sleep, którzy wyrwali się w tym roku z niebytu celem prezentacji pełnej wersji „Dopesmoker”. Ten monumentalny utwór, w wersji ok. 20-minutowej, rozpoczął paryski koncert, później usłyszeliśmy m.in. Holy Mountain, czyli w sumie Sleep w pigułce. Ciekawe było zobaczyć ich po Melvins i usłyszeć wspólne idee rozwinięte w inną stronę, zwłaszcza, że licząca dwie dekady muzyka grupy bynajmniej nie trąciła myszką.
Wśród niedzielnych koncertów w parku najciekawszy był dla mnie BLACKIE, chłopak z Teksasu, który pod nieobecność Death Grips był najważniejszym bohaterem festiwalowej narracji o powrocie rewolucyjnego hip-hopu (grający pierwszego dnia Flying Lotus i Doom to ekstraklasa, ale jednak inna perspektywa). Jego występ można w równej mierze przyrównać do Dalek, co Black Flag. Z jednej strony noise’owe podkłady grane wprost z paczki wzmacniaczy i puszczone z komórki, z drugiej – skrajnie ekspresyjny, hard-core’owy performans. Ocierający się o konfrontacyjność, angażujący publiczność pozytywnie i negatywnie, punk pełną gębą. Warto to zobaczyć.
Wieczorem koncerty były dwa. Na pierwszym w Cabaret Sauvage dominował gitarowo-elektroniczny format. Na początek Liturgy, którzy po odejściu perkusisty pozbyli się też basisty i jako gitarowy duet z laptopem próbują odkryć swą muzykę na nowo. Niestety, jak na razie ponoszą sromotną porażkę, zredukowane do łomotu z laptopa i gitarowej sieczki utwory straciły całą wielopłaszczyznowość i dramaturgię. Grupy The Soft Moon z San Francisco wcześniej nie znałem. Ich koncert mnie zaintrygował, ale pozostawił z mieszanymi uczuciami. W zestawieniu gitarowej psychodelii z elektroniką The Soft Moon przywodzili na myśl Moon Duo, ale wokalne i piosenkowe chwyty nawiązywały raczej do nowej fali. Nie było to złe, ale szczerze mówiąc dziesięć lat temu czeskie Sunshine grało bardzo podobnie i lepiej. Sporo było też instrumentalnych utworów, z ciekawymi pomysłami, ale zespół zanadto ograniczał się do grania ich w jednej pętli przez cały numer. Na koniec wystąpił zespół, od którego format muzyki prezentowanej tego wieczoru wręcz się wywodzi, czyli Godflesh. Z laptopem imitującym automat perkusyjny, klasycznym brzmieniem o współczesnej sile rażenia. Co prawda sama formuła jest na swój sposób ograniczająca, bądź co bądź każdy utwór musi się rozpocząć automatem, a niektóre z kompozycji się zestarzały, ale brutalna siła muzyki to rekompensowała. Broadrick i Greene wypadli wręcz powyżej moich, co prawda ostrożnych, oczekiwań.
Ciąg dalszy wieczoru miał miejsce w Trabendo, gdzie oprócz dwóch setów didżejskich odbyły się dwa koncerty. Najpierw Chris & Cosey. Grając stare numery duet uniknął sentymentów i retro, pokazał, jak zachowując pierwotną aurę uwspółcześnić formę, zarazem pozostając wiernym sobie, bez zapatrzenia w trendy. Świetny koncert, w klubowej scenerii może nawet ciekawszy niż na ubiegłorocznym Unsound, bowiem pokazujący, że to pierwszorzędna muzyka taneczna. Po nich wystąpił Ital, choć na początek Daniel Martin-McCormick zagrał piosenkę Sex Worker. Później jednak wokali już nie było, był za to kapitalny koncert muzyki tanecznej bez komputera na scenie. Z „Hive Mind” pojawił się chyba jeden utwór, ale za to było sporo improwizacji z takimi smaczkami jak wykorzystanie kluczowego sampla z Intergalactic Beastie Boys. Jeśli do aktualnej formuły Mi Ami ciągle mam wątpliwości, to jako Ital McCormick przekonuje mnie zupełnie, a nawet coraz bardziej. Na set Johna Talabota już nie starczyło siły.
Choć nie mogłem być na całym festiwalu, to te dwa dni ukazały Villette Sonique jako festiwal kameralny, przemyślany programowo i nie grający pod publiczkę – przeciwnie, prezentujący na darmowych koncertach szerokiej, po części zapewne przypadkowej, publiczności muzykę nieprzypadkową i bądź co bądź niszową (Stevie R. Moore + Ariel Pink, Mudhoney, Mouse on Mars, The Field i inni). Poza tym, wszystkie koncerty były bardzo dobrze nagłośnione, co na festiwalach jak wiadomo nie jest regułą (co pokazała choćby chwilę później pełna problemów Primavera).Poprzednie edycje też były ciekawe, więc absolutnie warto zwrócić uwagę na Villette Sonique w przyszłym roku.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]