Pisząc o "Tassili" upierałem się, że w przypadku Tinariwen duże zmiany nie są potrzebne, wystarczą delikatne modyfikacje. Warszawski koncert to potwierdził, pokazując w pełni piękno majestatycznej, choć wykorzystującej proste środki muzyki Tinariwen. Przez półtorej godziny słuchaliśmy w sumie wariacji na ten sam temat, pulsującego pustynnego bluesa nabierającego w koncertowym wydaniu kolorów i tanecznego groove'u. Delikatne zróżnicowanie jego odcieni, czy to przez ograniczenie do quasi-akustycznego występu solo lidera zespołu, Ibrahima Ag Alhabiba, czy przez funkujący utwór z tekstem rapowanym przez drugiego w hierarchii wokalistę, Abdallaha Ag Alhousseyni, wystarczyło dla urozmaicenia motorycznego, wibrującego trzonu muzyki Tinariwen. A nawet podkreśliło jego walory. Czuć w tej muzyce niezwykłe skupienie, jej jednorodność jest tak naturalna jakby była efektem ewolucji. Choć bez Ibrahima Ag Alhabiba zespołu zapewne by nie było, to jednak przecenić roli pozostałych muzyków nie sposób. Tak niezwykły groove stworzyć w tak skromnej sekcji rytmicznej (z leworęcznym basistą grającym na odwróconej do góry nogami gitarze dla praworęcznych - on musi tak grać od małego, nie ma innej opcji) nie jest prosto, a pulsy schowanego w tle gitarzysty rytmicznego ocierały się o krautrock, ani przez chwilę nie tracąc afrykańskiej osobowości. Zespół też doskonale radził sobie gdy na scenie nie było Ibrahima, który chyba już się oszczędza na trasach (jeszcze półtora roku temu grał całe koncerty). Jednym zdaniem - fantastyczny, inspirujący koncert hipnotyzującej muzyki. Niejeden zespół świata zachodniego mógłby od Tinariwen uczyć się, jak pozostać sobą po odniesieniu sukcesu.
W roli supportu wystąpiło trio Dagadana, któremu kibicuję od pierwszej, wydanej własnej sumptem epki i z radością stwierdzam, że zespół ciągle zwyżkuje. Zwłaszcza na żywo, bo nawet jeśli na płytach Dagadana są dość grzeczni, radio-przyjaźni, to na koncertach z mariażu słowiańskiego folku, popu, nujazzu i elektroniki wydobywają cały potencjał. Ich nowoczesna słowiańskość, zwłaszcza w wokalach, jest istotnym atutem, a naturalność na scenie ujmuje - rozdawanie publiczności świszczących rur i dyrygowanie klaskaniem za pomocą zabawek na koncercie dla 50 osób (jak rok, dwa temu) to jedno, porwanie w ten sposób kilkuset osób w Palladium to drugie. Ale bez świetnej muzyki rekwizyty by nie pomogły. Brawo, moim zdaniem na płytach Dagadana powinni też sobie pozwolić na więcej wariactwa.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]