Po przełomowym „Multiply” oraz albumie „Jim”, konsekwentnie i frapująco oddalającym Lidella od elektroniki w stronę organicznych songów, Jamie zakrzyknął „Jim is gone” i wkroczył na nowe rubieże. Dosłownie, nagrywając album m.in. w Kanadzie, jak i muzycznie. „Compass” jest ewidentnym świadectwem próby odejścia od soulowej estetyki poprzednich dwóch płyt, jednak jak na razie próby, a nie pełnego sukcesu. Stylistyczne meandry są niewiarygodnie kręte. Od poszarpanego otwarcia „Completely Exposed”, przez „Your Sweet Bloom”, bluesujący w sposób Becka, notabene obecnego na tej płycie, dostajemy się do „She Needs Me”, w którym Jamie nie zdaje się już Ottisem Reddingiem czy Princem, lecz Stevie Wonderem. Później napotykamy dynamiczny, przebojowy „Enough is Enough”, po chwili zderzamy się z „You Are Walkin”, redukcją lidellowej piosenki z zadziorną perkusją i gitarą na pierwszym planie. Ostatnią fazę płyty otwiera jej najmocniejszy moment, tytułowa gitarowa ballada, zaś w przedostatnim utworze Jamie brzmi jak Chris Cornell. Uff…
Na płycie udzielają się Beck, Gonzales, Feist, Nikka Costa, Pat Sansone z Wilco i Chris Taylor z Grizzly Bear, ale nie stąd bierze się szalona różnorodność albumu. „Compass” wyłania się z tygla pomysłów Lidella bez niezbędnego dystansu, rezygnacji z tych złych i uwypuklenia dobrych. Artystyczne rozdwojenie jaźni Jamie’ego, wcielającego się w kolejne role, zawsze było jednym z jego największych atutów. Tym razem jednak jest tych osobowości zbyt wiele i nie wiadomo, która jest najważniejsza. „Compass” ma momenty i pozwala wierzyć, że kolejna płyta Lidella może być jego najważniejszą wypowiedzią.
[Piotr Lewandowski]