Przed 38 rokiem życia Sharon Jones zdążyła być strażniczką więzienną, pomocą dentystyczną, sprzedawczynią i pośpiewała sporo na weselach. To wszystko zanim spotkała w 1996 roku muzyków grupy The Dap-Kings, z którymi pięć lat później wydała pierwszą płytę. Przełomowym okazał się trzeci album „100 Days, 100 Nights” z 2007ego roku, a najnowszy stawia kropkę nad i. Muzyka grupy konsekwentnie osadzona jest w najlepszych latach soulu i funku, siła głosu i ekspresja Sharon przywodzi na myśl Arethę Franklin i Jamesa Browna, a brzmienie oktetu Dap-Kings jest pełne i dynamiczne, ciepłe i surowe zarazem. Doskonałe melodie, bezbłędne gospelowe chórki, kapitalne aranżacje i sound jak żywcem ze złotego okresu Motown i Stax, tworzą muzykę niby przeniesioną z przeszłości, lecz wyjątkową.
Retro w wydaniu Sharon i Dap-Kings, czy właściwie w wydaniu ich labela Daptone, którego wszystkie wydawnictwa nagrywa analogowo na ośmioślad i miksuje Bosco Mann, lider The Dap-Kings, choć obejmuje muzykę, produkcję i wizerunek, nie jest jednak czczą stylizacją (jaką jest dla mnie Amy Winehouse), tylko autentycznym przejawem. W tym graniu czuć szczerą miłość do czarnej muzyki i jej znajomość od wewnątrz, w piosenkach jest ogień, a w tekstach i wykonaniu Sharon kryje się wręcz niespotykana dziś zdolność przetwarzania codziennych doświadczeń w komunikatywny, wzmacniający słuchacza przekaz. Niewiele tylko przesadzę mówiąc, że fantastyczne „I Learned the Hard Way” dostarcza doświadczeń porównywalnych z „Aretha Now”. Magazyn Popmatters właśnie uznał 54-letnią Sharon z zespołem najlepszym koncertowym bandem Stanów. Nam pozostają płyty i nadzieja, że kiedyś ten żywioł dotrze do Polski.
[Piotr Lewandowski]