Ta historia jest jak zły sen fana indie. Band of Horses byli bezapelacyjnym odkryciem roku 2006 w Sub Pop. Doskonały „Everything All The Time”, mimo klarownych odniesień, bronił się świetnymi piosenkami i szczerymi, naturalnymi emocjami. Po chwili tandem Ben Bridwell / Mat Brooke rozpadł się i na drugiej płycie Bridwell stał się samotnym liderem grupy. To jego wokal był kluczowy, a brzmienie pozostało, więc straty były ciężko mierzalne. „Cease to Begin” debiutowi nie dorównało, ale kilka momentów pozwalało nadal grupy słuchać i wierzyć w jej przyszłość. Aż w Bridwella uwierzyło Columbia Records.
Pierwsza płyta Band of Horses w majors (o ile ta terminologia jest jeszcze właściwa) okazuje się spełnieniem najgorszych obaw. „Infinite Arms” to takie „BoH for dummies”, ewentualnie „for kids”. Koncepcja i konwencja są dokładnie te same co w przeszłości, tyle że rozmemłane do niestrawności. Muzyka Bridwella (ze składu nagrywającego „Everything…” nikt poza nim się nie ostał) zawsze była przystępna, więc pozbawienie jej jakichkolwiek kantów i szorstkości oraz zastąpienie rozmachu szczeniackim sentymentalizmem przeobraża ją w parodię starszych nagrań.
Pozostaje omijać „Inifite Arms” szerokim łukiem i wierzyć (bez przekonania to piszę) w przyszły powrót syna marnotrawnego. A cwaniaki w Sub Pop nie dość, że wiedzieli, kiedy odpuścić Band of Horses, nie dość, że wydali już dwie równe, choć mniej nośne płyty zespołu Brooke’a – Grand Archives, to jeszcze uczestniczą w lipcowym wydaniu przez Hardly Art retrospektywnej płyty Carrisa’s Wierd, grupy w której Bridwell i Brooke grali przed BoH. Od razu wiadomo, co z zrobić z czasem i pieniędzmi, których na „Inifinite Arms” szkoda.
[Piotr Lewandowski]