Choć do końca roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, podejrzewam, że jednym z najpoważniejszych kandydatów do miana gitarowego debiutu roku będzie właśnie Band of Horses. Szczególnie w Stanach, gdzie w ostatnich latach obserwujemy eksplozję spokojnego, ciepłego i pełnego emocji indie-rocka. W stosunku do prawdziwych muzycznych nowicjuszy będzie to trochę nie fair, gdyż założyciele grupy, gitarzysta i wokalista Ben Bridwell oraz gitarzysta Mat Brooke grają ze sobą już niemal dekadę, wcześniej w grupie Carissa's Wierd.
Doświadczenie i doskonałą znajomość wspólnego języka słychać bowiem w muzyce Band of Horses bardzo wyraźnie. Z pomocą trzech muzyków panowie Bridwell i Brooke nagrali album niesamowicie naturalny, emocjonalnie gęsty, momentalnie dorównując największym dziełom swoich kolegów z wytwórni Sub Pop, jak The Shins czy Iron&Wine. Album, na którym perfekcyjne brzmienie miękkich gitar (banjo i steel guitar oprócz konwencjonalnych) i przejmujący wokal, przypominający właśnie głos The Shins Jamesa Mercera czy Perry'ego Farrela, układają się w kalejdoskop ciepłych, pozytywnych nastrojów, przynoszą chwile zadumane i melancholijne, kilkukrotnie wywołując dreszcze uczuć najsmutniejszych z możliwych.
W istocie, balansowanie między gitarami radosnymi a łkającymi, między piosenkami dynamicznymi, rozjaśniającymi aurę, a posępnymi balladami, dosłownie wprowadza w katharsis. Band of Horses bardzo umiejętnie serwują słuchaczowi pełną paletę emocji i w każdym z tych diametralnie różnych odcieni są równie autentyczni i atrakcyjni brzmieniowo. "Everything All The Time" to płyta doskonale zagrana, szczera i choć przewijają się w niej wątki znane z katalogu Sub Pop czy generalnie malowniczego indie-rocka, to jednak jest to fantastyczny debiut. Stoją za nią bowiem olbrzymia swoboda wykonawcza i, mimo wszystko, inwencja, także w niebanalnym operowaniu układem zwrotka-refren. To właśnie wyróżnia i The Shins, i Band of Horses z mrowia indie-rockowych kapel. Tak się właśnie drodzy państwo gra obecnie w Seattle.
[Piotr Lewandowski]