Swój styl określają jako zef. Zef? A co to? Kolejna etykietka wyprodukowana gdzieś na łączach, o której za kilka miesięcy nikt nie będzie pamiętał? Możliwe. Póki co, w wywiadzie dla południowoafrykańskiej edycji Timesa mc kapsztadzkiego trio Die Antwoord, Waddy Jones alias Ninja tłumaczy, że zef to nic innego jak przedłużenie jego osobowości, przesadzona jej wersja. Jak bardzo można się przekonać, oglądając opatrzony wymownym tytułem - „Take No Prisoners” - video-wywiad z grupą. Nakręcony w pomieszczeniu, które wywołuje nieodparte skojarzenie z narkomańskim bajzlem ukazuje dwie trzecie składu jako osoby, które albo robią sobie z nas jaja albo są następnym dowodem, że co za dużo to niezdrowo – zwłaszcza jeśli chodzi o substancje psychoaktywne. Leżący na stoliku przed dwójką wokalistów pedantyczny wachlarz komiksów nie zostawia jednak wątpliwości, że mamy do czynienia raczej z przemyślaną kreacją. Kolejną wersją wielkiego szwindla, który wykręcił popkulturze trzy dekady temu Malcolm McLaren. Jones to weteran rapowej sceny RPA, więc prezentowane przez niego amfetaminowe pobudzenie i uliczna logika jawią się tylko aktorską zagrywką. W tym kontekście trudno uwierzyć w szczerość deklaracji, że grupa reprezentuje ulice Południowej Afryki. Idę o zakład, że w prawdziwym południowoafrykańskim undergroundzie już zaczyna bulgotać żółć. W końcu w zaledwie rok od założenia projekt osiągnął – jak się wydaje – zamierzony cel: ma swoje 15 minut sławy. A może 5? To się okaże. Z pewnością debiutancki album grupy nie jest materiałem, po którym muzyka pop nie będzie już taka sama. To raczej wykoncypowany produkt, który w aurze głupawej zgrywy kompiluje najbardziej chwytliwe wątki miejskiej muzyki tanecznej ostatnich lat – niekoniecznie z RPA. Jakkolwiek brzmienie formacji cechuje gorący, egzotyczny vibe, któremu najbliżej chyba do brazylijskiego baile funku. Jak ten ostatni łączy ono elementy prymitywnego electro (przypominającego o rapowych korzeniach tej estetyki), miami bassu i spowinowaconego z nim ghetto techu z kwaśną kolorystyką wczesnego acid house'u, która raz po raz nabiera majestatu południowoamerykańskiego crunku, czy brytyjskiego grime'u. Ale o wyjątkowej barwie tej muzyki decydują afrykanerskie nawijki Ninja i towarzyszącej mu Yo-Landi Vi$$er. Ich dialog, w który czasem włączają się goście, brzmi faktycznie, dość autentycznie, tak że łatwo się nabrać, że oddaje ducha ulic Kapsztadu. A ten – jak mówi Jones – jest funky. I porównuje go do zapachu niezmienionej bielizny. Z pewnością coś w tym jest. Brud i zafrapowanie.
[Michał Nierobisz]