Przez ostatnie 5 lat Interpol stał się znaczącym zespołem na scenie muzycznej. Jeśli ktoś nie znał ich po wydanym w 2002 roku debiucie, to po kolejnej płycie – „Antics” - grono wielbicieli formacji z Nowego Jorku wyraźnie wzrosło i właśnie oni przywrócili modę na granie w stylu cold wave, z wokalem Paula Banksa wymownie przypominającym Iana Curtisa z Joy Division. Nie ma się więc co dziwić, że oczekiwania w stosunku do najnowszej płyty kwartetu były olbrzymie, a jej wydanie poprzedzały plotki i domysły.
Jednak już okładka płyty zaskakuje. Wypchanych zwierząt nie spodziewałem się po grupie, której oprawa graficzna zawsze nawiązywała do muzyki zawartości płyt. Muzycy chcieli pewnie zakpić ze swojego wizerunku, tworząc nawet z owymi zwierzątkami muzyczne reklamówki nagrań. Czy więc zawartość odwzorowuje oprawę graficzną? Wydaje mi się, że niestety tak.
Płyty Interpolu można porównać do jeżdżenia samochodem po mieście - słuchając „Turn on the bright lights” wyobrażam sobie, że wjeżdżam do niego mijając oświetlone latarniami ulice (przede wszystkim przy „Obstacle 1” lub kultowym już chyba „NYC”). „Antics” to wjazd do centrum, kiedy Paul Banks otwiera album „we ain’t going to the town, we’re going to the city”, natomiast w trakcie słuchania „Our Love To Admire” odnoszę wrażenie, że grupa nie tyle pomyliła drogi, co właściwie trochę się pogubiła; to takie włóczenie się bez konkretnego celu i głębszego pomysłu.
Nawet otwierający krążek „Pioneer to the falls” ledwo się broni - w porównaniu do poprzedniczek nie jest to tak mocne uderzenie, jak chociażby wspaniały „Next exit” z poprzedniej płyty; to jedynie dobry początek. Nie ma tu werwy, nic co sprawiłoby, że chce się jej dalej słuchać, brakuje emocji, które wyczuwalne były na początku dwóch poprzednich wydawnictw. Co gorsza, oprócz singla trudno znaleźć punkt zaczepienia. Zmieniała się warstwa tekstowa – na debiucie opierająca się na miłości do kobiety, na drugiej – o jej utracie, żalu, rozpaczy lub wręcz złości. Teraz słyszymy tylko „I don't want to take your heart/And I don't want a piece of history/No, I don't want to read your thoughts anymore”. Więc czyżby bohater odpuszczał walkę o odzyskanie uczucia? A może to tylko chwila słabości tak samo jak cała ta płyta?
Interpol stara coś zrobić krok do przodu, ale niestety zbyt rzadko zaskakuje, a zbyt często brzmi trochę wtórnie. Napotykamy kilka mocniejszych momentów jak „All Fired Up”, czy „ Rest my Chemistry”, ale ten drugi przypomina mi zwierzęta z okładki– pozornie ma wywołać emocje, ale brak mu świeżości i głębi. W finalnym „Lighthouse” muzycy próbują stworzyć coś monumentalnego, zwłaszcza w ostatnich sekundach, gdy uderzają bębny, ale i to po chwili się urywa pozostawiając u słuchacza spory niedosyt.
Nie chodzi o to, że kwartet musi odkryć nieznane obszary muzyczne, o to raczej trudno, ale o fakt, że albumowi brakuje momentów, które po prostu zapadają w pamięć. Może miasto okazało się zbyt duże do opanowania, tak jak sława po sukcesie poprzednich płyt? Mam jedynie nadzieję, że płyta to tylko chwilowy wybryk - od oprawy graficznej, teledysku do singla, po samą muzykę kończąc - i że Interpol jeszcze pozwolą usłyszeć mi coś co sprawi, że będę się czuł jakbym pruł samochodem wśród oślepiających świateł miasta.
[Jakub Knera]